wtorek, 15 stycznia 2013


żona gospodarza piętnastomorgowego w pow. warszawskim
Przeczytawszy w tygodniku „Zielony Sztandar” artykuł p.n. Kon­kurs na „Pamiętnik Chłopa” pozazdrościłam temu chłopu, że bę­dzie on miał okazję wyłożyć przed kimś swoje bóle i troski, że bę­dzie mógł otworzyć przed kimś swoje serce i myśli i wyznać co mu dolega, jak żyje, pracuje i jak sobie radzi w tych ciężkich cza­sach. Podczas gdy o nas kobietach wiejskich, żonach drobnych rol­ników nikt się nie zatroszczy, nikt się o nic nie zapyta, postano­wiłam w imieniu już nie tysiąca, ale chyba milj ona tych zapomnia­nych istot napisać coś. Niech więc pomiędzy tylu, jak się spodzie­wam pamiętnikami chłopów znajdzie się choć jeden pamiętnik chłopki. Bo zdaje mi się, że jeżeli nie narówni z mężczyzną to nawet więcej kobieta odczuwa kryzys na wsi, już jako istota słab­sza fizycznie i zresztą kobieta zawsze posiada więcej uczucia i dla­tego gorzej wszystko przenosi. Do tego dochodzi praca ponad siły zwłaszcza teraz, gdy na żadną pomoc nie można sobie pozwolić i wszystko w polu czy w domu samej trzeba zrobić. Nikt nigdy w mieście sobie nie wyobrazi, jak kobieta na wsi musi pracować i to pracować najczęściej o głodzie i o chłodzie. Bo ileż razy tak jest, że ostatni kawałek chleba, ostatnią kwartę mleka rozdzieli pomiędzy męża i głodne dzieci a jej samej najczęściej służą za po­siłek gorzkie łzy gdzieś pokryjomu połykane. A gdy znów gospo­darz mąż i ojciec rozłoży bezradnie ręce i powie, ja już wam nic nie poradzę, róbcie sobie co chcecie i pójdzie do sąsiada lub gdzieś aby tylko zejść i nie patrzeć na wszystko. Kobieta jednak nie opuści rąk i zawsze coś zaradzi, umyśli, ogarnie aby się biedzie nie dać, doradzi, rozweseli i doprawdy, że dzisiejsza kobieta na wsi to cicha bohaterka pełna zasług, dla których nie wystarczy żaden or­der. Powiadają niektórzy, że bezrobotnym gorzej jest, bo zawsze na wsi coś się prędzej znajdzie. A ja powiadam, że nigdy! Bez­robotnymi opiekuje się rząd, opiekują się różne komitety, bezro­botni korzystają z różnych ulg i świadczeń, z bezpłatnych opiek i porad lekarskich, mogą iść nawet po proszonem i zawsze coś użebrzą. A chłopem czy kiedy kto się opiekuje? Czy pomyśli kto, że często on już na Nowy Rok ostatnie pieczywo chleba upiecze i ostatnie parę kartofli do garnka włoży, a potem cóż mu pozo­staje? Głód i nędza i znikąd opieki ni politowania. Żona bezro­botnego choć może też czasem głodem przymiera, ale znów nie potrzebuje tak ciężko pracować. Podczas gdy żona drobnego rol­nika nawet zimową porą musi ślęczeć całemi nocami nad kądzielą i wyrobem płótna, aby móc jako-tako okryć męża i dzieci.
A ileż ta biedna matka musi napłakać się nad kołyską chorego dziecka i patrzeć bezradnie na jego męczarnie, a pomóc mu nic nie może, bo na lekarza niema pieniędzy, a nawet ćwierć kila cu­kru nie ma za co kupić. Są niby to po niektórych gminach tak zw. Ośrodki zdrowia. Siedzą tam dobrze płatni doktorzy i higje- nistki, ale na co to się chłopom zdało? Czyż chłopa stać płacić dwa zł. za wizytę, a potem kilka złotych za lekarstwo. Wizytują też niby co jakiś czas dzieci szkolne i przysyłają kartki rodzicom, że dziecko źle odżywiane, ale czyż ta matka ma to dziecko czem odżywić? Czy wejrzą w to, że ta matka gdyby miała to napewno by sama nie zjadła i tak co tylko ma to odda dzieciom, a sama powtarzam ciągle chodzi głodna. A już o chorobach kobiet na wsi to niema co mówić, nie wiem czy na sto znalazłby jedną zdrową, są to poprostu chodzące wychudłe widma. Dość spojrzeć w nie­dzielę w pierwszym — lepszym kościele wiejskim, a każdy może się przekonać. Klęczą istoty o zapadłych policzkach i przygasłych oczach, to są właśnie gospodynie wiejskie. Śmierć też nie oszczę­dza i zbiera obfite żniwo. Gruźlica, rak i inne choroby, o których dawniej na wsi nie słyszano, dzisiaj na porządku dziennym. Idą do grobu męczennice losu ofiary obowiązku, aby zostawić gro­madkę sierot, nad któremi znęca się potem srogi los. I jeżeli nie uwierzą niektórzy i pomyślą, że może piszę nieprawdę to niech się przejdą czy przejadą te panie, których mężowie zarabiają po tysiąc złotych miesięcznie i więcej, a które wydają na suknie i ka­pelusze po paręset złotych, niech pójdą na wiejskie cmentarze, a przekonają się, że piszę prawdę. Niech zobaczą ile ofiar tam leży. Całe rzędy młodych kobiet, których wątłe barki nie mogły
unieść nadmiernego ciężaru pracy i obowiązku i padły te ciche ofiarnice, jak najwaleczniejsi żołnierze na posterunku:                            Ileż  tam
leży nieszczęsnych matek, którym za lekarstwo w ciężkiej choro­bie służyła tylko czysta woda, a całą „pociechą” był płacz głodnych dzieci. A ile tam leży młodych pracowitych gospodyń, które całe życie poświęciły'by przysporzyć dobra Ojczyźnie, a wzamian se- kwestrator wydarł im ostatnią poduszkę z pod chorej głowy.
Gdybym była kobietą uczoną, to napisałabym całe ogromne dzieło o niedoli wiejskiej kobiety, ale niestety, jestem tylko taką sobie zwykłą przeciętną kobieciną wiejską. Nie kończyłam ża­dnych szkół, jestem samoukiem, nie umiem poprostu nawet wy­razić tego co myślę, a myślę dużo i chciałabym, żeby w przyszłości choć cośkolwiek nasz los się poprawił. Doprawdy my wieśniaczki pod każdym względem jesteśmy upośledzone podczas gdy kobiety innych stanów inteligentniejszych, nawet robotniczych korzystają z przeróżnych przysługujących im praw, o których my na wsi nawet pojęcia nie mamy. Weźmy naprzykład małżeństwo. Jeże­li pomiędzy ludźmi uczonymi i inteligentnymi znajdą się mężowie tyrani o potwornym charakterze, to cóż dopiero na wsi pomiędzy prostakami. W tym wypadku kobieta w mieście jakoś sobie po­radzi i znajdzie jakieś prawo, czy to rozwód czy seperacja, albo porostu porzuci męża łajdaka i jakoś sobie w życiu radzi. Inaczej natomiast bywa na wsi. Tutaj jeżeli mężczyzna się żeni to uważa kobietę za wyłączną swoją własność i nikt mu nie zabroni robić z nią co mu się tylko podoba. Zresztą kobieta na wsi jest na szukanie swoich praw za religijna i choć taki mąż znęca się w naj­okrutniejszy sposób nad nią, ona to uważa za dopust Boży, znosi to wszystko z podziwu godną rezygnacją i czeka cierpliwie, aż ją śmierć z tych mąk wyzwoli. Również kobiety wiejskie w przeci­wieństwie do inteligencji nie mają sposobu w ograniczeniu liczby dzieci i taka nieszczęsna zapracowana kobiecina jest poprostu nie­wolnicą swego powołania od wczesnej młodości do starości i po­mimo ciężkiej pracy na roli ciągle jest obarczona wychowywaniem dzieci w najtrudniejszych właśnie warunkach.
Chcąc dać wyobrażenie jak wygląda życie wiejskiej kobiety, jej dzieciństwo, panieństwo i dalszy okres życia, pragnę właśnie dać swój pamiętnik choćby pokrótce spisany, ale najszczerszy. Chcę oddać wiernie co przeżyłam od zarania życia w ciągu trzy­dziestu kilku lat. Ci co czytać będą te moje słowa drżącą od pra­cy ręką kreślone, niech wiedzą, że piszę najszczerszą prawdę, tak jak na spowiedzi i nie ubiegam się o żadną nagrodę, bo gdzież mnie tam do tego nieuczonej kobiecie! Chcę tylko współczucia i zro­zumienia. Chcę, by nareszcie zrozumieli wszyscy, że my kobiety wiejskie, na których barki spadł ogromny ciężar obowiązku, sto­kroć cięższy, jak na mężczyzn, wołamy o swoje prawa! Dopomi­namy się poprawy losu, wołamy o ulgi! Bo gdy tak dalej pójdzie* to zabraknie zupełnie zdrowych matek, zabraknie silnych gospo­dyń, a w tym wypadku każdy mi przyzna, że... może zabraknąć Polski!
Urodziłam się w roku 1900. Rodzice moi byli dosyć zamożni gospodarze, posiadali włókę gruntu, tylko sporo zadłużonego na spłaty rodzinne. Chcąc „wyleźć” jaknajprędzej z długu, pracowali oboje ponad siły, a szczególnie matka. To też o ile tylko zapa­miętam, (a tym zmysłem szczególnie mnie Pan Bóg obdarzył i od trzech lat doskonale wszystko pamiętam) ciągle od najmłodszych lat przyzwyczajona byłam do pracy. Już jako czteroletnia dziew­czynka posługiwałam pasąc gęsi potem krowy, a w domu widząc, jak biedne matczysko męczy się nie mogąc dać sobie rady z dziećmi, a było ich rzetelnie „co rok prorok”, pomagałem jej jako że byłam najstarsza, niańczyć ten drobiazg choć prawdę powiedziawszy sa- mejby mnie się niańka przydała, bo cóż to za piastunka z pięcio­letniego berbecia. A jednak ile .tylko starczyło sił dźwigałam za chustką brata czy siostrę i przytem pasłam jeszcze krowy. Gdy miałam lat sześć to czułam się zupełnie jak dorosła osoba, a to z tego powodu, że matka wyjeżdżając do miasta (a jeździła dwa razy w tygodniu) nie brała do domu kobiety tylko ja ją zastępo­wałam. Pilnowałam już i bawiłam sama dzieci, gotowałam jeść, sprzątałam, zmywałam, a nawet próbowałam doić krowy. Nad­mienić muszę, że wyciągając wodę ze studni i przy kuchni posłu­giwałam się stołkiem. Zresztą jak tam było to było i choć młode kostki dobrze nieraz bolały i ręce były poparzone, ale nikt o tem nie wiedział. Najwyższa była nagroda za to gdy matusia przy­jechała, była zadowolona pochwaliła, a w nagrodę dała bułkę. W tym też czasie umysł mój zaczął obejmować szersze horyzonty, o uszy moje zaczęły się obijać takie wyrazy, jak ucisk, niewola, rewolucja był to bowiem pamiętny piąty rok. Nie mogłam w swojej małej głowie sobie pomieścić i wyobrazić poco ciągle nachodzą strażnicy i robiąc rewizję czegoś szukają, zabierali nawet parę razy ojca z sobą, a jednego razu to pamiętam, jak nocowaliśmy drżąc z zimna w polu w dużym łubinie. Pytając się matki co to wszystko znaczy,.
odpowiedziała rai z płaczem, że jestem jeszcze za mała, żeby zro­zumieć, a ojca to nawet bałam się zapytać, bo chodził ciągle zły i ponury.
Dopiero wszystko się wyjaśniło, gdy przyjechał do nas z Pod­lasia stary, siwiuteńki jak gołąbek dziadek (ojciec pochodził z Pod­lasia), od niego dopiero dowiedziałam się o nieszczęsnym losie na­szej Ojczyzny. On wytłumaczył nam niewolę, a ponieważ sam był uczestnikiem powstania, przeto opowiedział nam cały jego prze­bieg. Wogóle od niego poznałam całą historję Polski. Często w długi zimowy wieczór okrążyliśmy dziadunia wkoło, a było nas wtedy już pięcioro i prawił nam a opowiadał, jak walczyli i gi­nęli w walce o niepodległość Ojczyzny jej wierni synowie, a On sam jak cudem prawie ocalał i uciekł z pod szubienicy. Do dziś doskonale pamiętam te prorocze przez niego wypowiedziane słowa „Wnusie moje kochane, ja już tego nie doczekam, ale wy docze­kacie tej radosnej chwili, że Polska nasza kochana zmartwych­wstanie i wolna będzie! Ale ci co Nią rządzić będą, nie pomni krwi przelanej i tylu cierpień całego narodu. Nie zechcą popro­wadzić rządu sprawiedliwie, będzie zawsze uciskał bogaty biednego. I nigdy nie będzie chłopu w Polsce dobrze, nigdy on nie znajdzie swoich praw, dopóki rządzić będą wielcy panowie, bo oni dobro swoje i interes stawiają nawet wyżej, niż dobro Ojczyzny, a nędza chłopska nigdy ich nie obchodzi. I do tego może dojść co nie daj Boże, że oni znów Polskę zgubią, ale wy wnusie stójcie zawsze wiernie na straży i choćbyście nawet życiem przypłacić mieli, to gińcie jako Polacy”. Po tem wszystkiem kładąc się spać modliłam się
o  wolność Ojczyzny i za tych co dla Niej cierpieli i ginęli. A że ł>yłam dzieckiem, (jak mawiała matka ogromnie żałośliwem) to jest wrażliwem, często długo w noc nie mogłam usnąć tylko chciało mi się tak ogromnie płakać, i pocichutku lałam łzy tak obficie, aż poduszka była mokra. Pewnego razu, gdy zaczęłam już siódmy rok, zaczęłam prosić matusi, żeby mnie nauczyła czytać (ze wszyst- kiem zawsze zwracałam się do niej, bo ojciec był ogromnie prędki, narwany i nieprzystępny) ale matczysko jak zwykłe zapracowane nie miała nigdy czasu, więc napomknęła o tem ojcu, więc ojciec będąc w mieście kupił nowiutki piękny elementarz „Promyka” i da­jąc mi go oświadczył. „Przejrzyj se go i szykuj się bo dzisiaj wie­czór będę cię uczył czytać”. Gdy nadszedł wieczór, nieśmiało pod­chodzę do ojca z elementarzem, ojciec wziął ze stołu duże i ciężkie nożyce i powiada. „To będzie wskazówka”. Zaczęła się lekcja, do (Lui ją pamiętam. Nic-licząc guzów i sińców, najgorzej żal mi było mego nowiutkiego elementarza, bo cały był pochlapany kroplami krwi. Zresztą co było to było, ale nauczyłam się przez jeden wie­czór tyle, że teraz cały rok dziecko chodzi do szkoły i tyle nie umie. Tak się starałam, żeby ta „lekcja” więcej się nie powtórzyła i za tydzień przeczytałam ojcu na głos cały elementarz. Podobnież po­szło i z pisaniem i na tem „edukacja” moja została skończona. Na­stępnie musiałam objąć obowiązek „nauczycielki” nad. młodszem rodzeństwem, bo tutaj ojciec odgrywał rolę inspektora tylko, i to srogiego, co mnie to kosztowało to Bóg jeden tylko wie zaczem sześcioro rodzeństwa nauczyłam czytać i jako-tako pisać. Do tego roboty przybywało coraz więcej, bo matczysko zaczęło podu­padać na zdrowiu. Gdy miałam lat osiem, to już nas było dzieci sie- ćrsióro, u matka chora, na moje barki spadła już wszystka robota, go­towanie, pranie, dojenie krów, doglądanie dzieci, reperacja odzieży, a także i roboty w polu. Widząc, jak biedna matka chociaż chora ostatkiem sił rwie się do pracy, chociaż przy najmniejszem schy­leniu straszny kaszel ją dusi i krew gardłem się rzuca, rozpacz mnie ogarniała, gdy pomyślałam, że może umrzeć. Prosiłam ją na wszystko, żeby już nic nie robiła, że ja we wszystkiem już ją za­stąpię. Serce pękało mi z bólu, gdy widziałam ją taką chorą nę­dzną i bladą. Pracowałam ponad siły, żeby ona mogła poleżeć. Chwilami zdawało mi się, że padnę, po całodziennej pracy jak na moje wątłe dziewczęce siły strasznie ciężkiej, całe noce przepędza­łam we łzach i modląc się o zdrowie dla matki. W takich wa­runkach upłynęło całe trzy lata. Praca ponad siły w ciągłej oba­wie o życie matki, której zdrowie z tygodnia na tydzień się pogar­szało i nie było widoków poprawy. W końcu, jak to zwykle na wsi bywa, gdy już śmierć w oczy zagląda, nareszcie ojciec zdecy­dował się odwieźć ją do szpitala, ale tylko poto, żeby dowiedzieć się, że już niema ratunku i bliski jest koniec, bó rak na płucach już w ostatnim stadjum. Rozpacz moja nie miała granic! Stra­ciłam poprostu wiarę w Boga, że może być taki niesprawiedliwy. Czemuż nie zabierze ojca, tylko takiej dobrej matki nas pozbawia? I.to biedna tak strasznie cierpi! Stało się zostaliśmy sierotami, sie­dmioro drobiazgu z ojcem takim srogim i nieprzystępnym. Rozpacz moja nie ma granic! Dostaję wprost obłędu na samą myśl, jak ja sobie poradzę! Przecież mam dopiero jedenaście lat i takie szczupłe drobne ręce. Lecz przyrzekłam matce w godzinę śmierci, że będę matką i opiekunką dla rodzeństwa i tak być musi. Całą swą roz­pacz i ból topię w pracy. Od świtu au irucy, u często i w nocy pracuję ponad siły. Na rękach występują żyły jak postronki, stawy puchną, ale ogarniam wszystko* jak mogę, gospodarstwo idzie wzorowo, ale cóż ojciec wpada w manję chytrości wprost chorobli­wej. I tu zaczyna się tragedja sierocej doli, chodzimy wszystkie wprost nago i boso, na całą zimę mamy zaledwie jedną parę dre­wnianych chodaków. To też zimno a często nawet i głód nam dokucza, a ojciec wszystko sprzedaje i sprzedaje, pieniądze gdzieś chowa i nawet mleka dla małych dzieci żałuje.
Męka, męka okropna! O matko czemuś nas opuściła? Jedyną dla mnie pociechą w tej ciężkiej doli są książki. Chociaż od czasu, gdy poznałam czytanie lubiłam je, to teraz wprost szukam w nich ukojenia. Brałam je oczywiście pokryjomu przed ojcem z biblio­teki parafjalnej, a były tam takie poważne dzieła, jak „Trylogia”, pisma Kraszewskiego, - Rodziewiczówny, Dygasińskiego, Rejmonta i innych. To też często długo w nocy przy nikłem świetle przy­kręconej naftowej lampki wczytywałam się w te cudne dzieje.
Pewnego razu ojciec ze swojej izby, dojrzał w nocy przez szparę we drzwiach światło w naszej izdebce (spałyśmy bowiem wszystkie pięć sióstr w oddzielnej izbie, a ojciec z dwoma chłopcami znów oddzielnie). Wylewałam pamiętam wtedy akurat obfite łzy nad Sienkiewiczowskim „Potopem”, gdy ojciec wpadł z pasem i. dał mi taką nauczkę za wypalanie nafty, że do dziś to pamiętam. Zapowie­dział przytem, żeby przy „romansach” więcej mnie nigdy nie spot­kał. Odtąd na taką „zbrodnię” mogłam sobie pozwalać tylko w zi­mowe jasne księżycowe noce. Wtedy mogłam sobie czytać dowoli nikogo się nie obawiając, a światło miałam zupełnie darmo.
W takich to warunkach „sielskich anielskich” upłynął mi czas do wojny. Wybuchła ona właśnie, gdy miałam lat czternaście i tu się zaczyna znowu nowa trągedja, gdy niewesołe było życie w czas spokojny to tembardziej pogorszyło się podczas wojny. Po­nieważ posiadłość nasza położona była blisko szosy, ciągłe prze­marsze wojsk dawały się ogromnie we znaki, tak nieraz żołdactwo ogołociło nas z żywności, że dosłownie nie było co jeść. Ojciec w tym czasie zachorował poważnie na serce i przeważnie leżał w łóż­ku. Ponieważ byłam najstarsza, za mną cztery siostry, a dopiero bracia najmłodsi, więc musiałam sprawować obowiązki nietylko gospodyni, ale i gospodarza, wszystkie roboty furmańskie i polne spadłf już na mnie. Musiałam wypełniać pódwody, prowadzić per­traktacje i wojny z chciwem żołdactwem, a że byłam dziewczyną nie brzydką narażona byłam na ciągłe zaczepki ze strony wstrętnych moskali. Broniłam też jak mogłam przed rabunkiem inwentarza, poprostu biłam się z wojskiem. Pewnego razu przybyli żołdacy, aby zabrać jedną z ostatnich dwu krów. Postanowiłam za wszelką cenę niedać, szarpałam się z nimi ze dwie godziny i krowy nie da­łam, ale zbili mnie za to kolbami karabinów, że do dzisiaj mam znaki.
Przed ucieczką Rosjan zawołał mnie raz ojciec i pod przysięgą, że nikomu nie wydam i nie ruszę sama, pokazał mi kryjówkę z pie­niędzmi, miał ich bardzo dużo a zapowiedział, że tylko wtedy bę­dzie wolno mi się nimi rozporządzać jeżeli ojca w razie czego w woj­nie zabiją i będę widziała trupa. Niedługo potem pojechał ojciec do Warszawy do lekarza i tam zanocował. W tę właśnie noc na­padli nas bandyci, były w domu tylko same dzieci, więc robili z na­mi co chcieli. Bili i szukali pieniędzy całą noc, a było tych. zbójów osiemnastu. Wkońcu, gdy nic nie znaleźli zaczęli się na- demną znęcać, żebym wskazała koniecznie, gdzie ukryte są pienią­dze, szarpali, kopali, przystawiali mi do piersi lufy rewolwerów, lecz: pieniędzy nie wydałam. Odeszli bandyci bez niczego klnąc na czemr. świat stoi, a my potem z pobicia i przerażenia nie mogliśmy z rok cza­su przyjść do siebie. Po wejściu niemców tembardziej się jeszcze po­gorszyło. Ojciec z rozpaczy że tyle rosyjskich pieniędzy poszło na marne, prawie że dostał obłędu. Nic wcale nie robił, niczem się nie zajmował tylko chodził ciągle po mieszkaniu i chodził wkółko.. I znowu ciągle praca ponad siły i znów zatargi z niemcami. Re­kwizycje, rewizje, głód i różne uciemiężenia, że poprostu już żyć się nie chciało. Gdy pewnego razu obozowali niemcy niedaleko nas; przy szosie, przyszli i zabrali ostatniego konia. Wpadłam w rozpacz co my poczniemy bez konia, ale zaświtała mi w głowie pewna myśl szalona. Zakradłam się w nocy cichutko do obozu, wykradłam szwabom swego konia wsiadłam na niego i popędziłam w las. Co się podobno potem w obozie działo to straszne rzeczy, mało się. niemcy nie powściekali, latali szukali, w domu chcieli wszystkich, powybijać, ale w końcu musieli odjechać. A ja dopiero na drugi dzień wróciłam z koniem konteuta, że mi się udało go ocalić. Prze­różne przejścia jeszcze się przechodziło, aż wreszcie zaczęli się niem­cy szykować opuścić nas. Gdy tylko usłyszałam, że rozbrajają niemców, w tej chwili wzięłam się do roboty i udało mi się tak sprytnie, że nim się w domu spostrzegli to już przyniosłam pięć karabinów i sporo amunicji. Oczywiście wielka była radość i choć tam w domu cierpiał człowiek co niemiara, ale Polska była wolna.
Doszłam wreszcie do lat osiemnastu to jest do wieku kiedy zaczyna się być panną, a z tem zaczyna się znów nowa tragedja. Przedewszystkiem okropny brak matki dał się wtedy najbardziej odczuć, znikąd rady ni pomocy i wogóle brak uświadomienia. Bu­dzi się jakaś nieprzeparta chęć do czynu. Dusza rwie się niewia­domo gdzie. Coś człowieka ciągnie do towarzystwa do ludzi... Lecz wszystkiego trzeba się wyrzec, skrzydła powoli opadają, pozo­staje tylko rozgoryczenie i rozczarowanie. Ojciec wyjść nigdzie nie pozwala, zresztą ubrać się nawet niema w co, bo cały strój jedyna skromna codzienna sukienka i drewniane chodaki. Przyjeżdżał tylko czasem z Warszawy daleki jakiś kuzyn w goście (był on w tak zwa­nej milicji narodowej, a dzisiaj jest komisarzem). Ponieważ był to chłopak młody i podobaliśmy się sobie nadmienił pewnego razu ojcu, że pragnąłby się ze mną ożenić, lecz dostał taką odprawę od ojca, że więcej się już nie pokazał, a mnie zapowiedział ojciec, żebym sobie żadnymi mieszczuchami głowy nie zawracała, bo jeżeli mnie wyda to tylko za gospodarza. Cóż było robić? Serce się zakrwa­wiło, lecz ojca wola była nieugięta.
Ponieważ słynęłam z tego, że byłam dziewczyną niezwykle pra­cowitą i gospodarną, a przytem cichą i skromną, więc zgłosił się pewnego razu gospodarski syn, człowiek już starszy i zaczął z oj­cem prowadzić pertraktacje względem mnie. A ponieważ po wię­kszej części jest na wsi taki zwyczaj, że nigdy się dziewczyny o zgo­dę nie pytają, więc i w tym wypadku „obrabiali” interes tylko z oj­cem. Po długich targach i sporach wreszcie zawołano i mnie i oświadczono ku wielkiemu mojemu przerażeniu, że mam za tego człowieka wyjść zamąż i na takich warunkach, że przyszły mój mąż dostanie od swego ojca pięć mórg ziemi, a ponieważ miał dwie zamężne siostry, na które spadało też po pięć mórg, więc mój ojciec kupi od jednej siostry dla mnie pięć mórg, a od drugiej możemy wziąć na spłaty czyli obarczyli nas jeszcze przed ślubem dość du­żym długiem. Zaznaczyć należy, że grunt był bardzo lichy i dużo nieużytków, a przytem bez budynków. Oczywiście przed ślubem pojechali do rejenta i tam jeszcze wśród kłótni, która mnie do roz­paczy doprowadzała, sporządzili akt. Ojciec mój po długich tar­gach obiecał mi krowę, a jego ojciec konia i na tem stanęło do ślubu. Dowiedziałam się przytem od ludzi, a nawet miałam możność sama się przekonać, że przyszły mój mąż należy do ludzi gwałtów- nych, narwanych, przytem złośnik okropny, a co najgorsza lubi za­glądać do kieliszka. Lecz trudno klamka zapadła, rozpacz mnie ogarnia straszna, po całych nocach proszę Boga o śmierć, lecz śmierć nie przychodzi, a tylko dzień za dniem zbliża się termin ślubu. Ojciec kupił mi już „wyprawę”, składającą się z dwóch koszul, batystowej sukienki białej i pantofli. O jakże bym chętniej widziała się w tym stroju w trumnie, jak przy ołtarzu! Tak się bałam strasznie tego człowieka, że na wspomnienie samo drżałam jak liść osiki. Nikt chyba nigdy tyle łez nie wylał co ja w ostatnią noc przed ślubem, była to najstraszniejsza noc w życiu. Potem zawiedli mnie le­dwie żywą do ołtarza i tam kazali powtarzać słowa jakiejś przysięgi z której niezdawałam sobie wcale sprawy. Zresztą ja tego czło­wieka wcale nie kochałam tylko bałam go się, bałam okropnie! Stało się, jestem mężatką i tu dopiero zaczyna się gehenna. Wszystkie moje dotychczasowe cierpienia niczem są w porównaniu jakie za­czynają się teraz. Zaraz po ślubie kazał ojciec zabrać mię sobie mężowi do siebie, bo moje miejsce zajęte zostało przez młodszą siostrę. Mąż znów powiada, że bez krowy mnie nie weźmie, a oj­ciec krowy dać nie chce. Więc mąż powiada „nie to nie, nie chce ojciec dać krowy niech se trzyma i córkę”, zabrał się i pojechał do domu. Pozostałam się niczyja, jak pies bezpański. Ojciec nie chciał mnie wpuścić do domu tylko kazał iść do męża, bo tam mi kupił „majątek”, mąż nie chciał mnie wziąć bez krowy. Nie wiedziałam co mam z sobą począć, chodziłam tak rozpaczając przez kilka dni głodna i opuszczona po polu i lesie. Do ojca nie śmiałam już wrócić, a do męża pójść nie pozwalała mi moja duma kobieca, ze względu, że wyżej on cenił krowę ode mnie. Zresztą chciałam być najdłużej jaknaj dalej od niego. I tu z rozpaczy zaświtała mi straszna myśl, postanowiłam tak z głodu umrzeć. Lecz los chciał inaczej, zna­leźli mnie ludzie nieprzytomną w polu, mąż się dowiedział i wtedy mnie zabrał już do siebie.
Ciężkie to było tam u niego życie. Byłam taka słaba, że mało wiele mogłam tylko robić z tego wycieńczenia, a rodzice męża cią­gle mi wymyślali, że nie będą darmo trzymać takiego próżniaka przybłędy.
Dali nam tylko taką maleńką izdebkę za mieszkanie, w której całe umeblowanie było stare połamane łóżko, a za pościel służyła jedyna poduszka po matce, którą mi siostra pokryjomu przed ojcem wyniosła. I tak zaczęło się nasze „gospodarstwo”. Tak mieliśmy robić u ojców całą jesień i zimę, a za to dostawać pożywienie, a do­piero na wiosnę iść na swoje. Ciężka to była zima na łasce, naj­częściej jadło się tylko raz na dzień, aby tylko przeżyć i nie na­rażać się rodzicom. Gdy tylko cokolwiek miało się ku wiośnie;, a na polu pokazał się szczaw, zaraz rodzice odseparowali nas od siebie i zaczęliśmy gospodarzyć na swojem. Najpierw trzeba było pożyczyć pieniędzy na kupno jakiejś krowiny, następnie kombino­wać wóz, pług i inne niezbędne narzędzia gospodarskie, a przytem nie było nic w mieszkaniu, jak to mówią ni garnka ni do garnka. Nikt sobie wprost nie wyobrazi jaki to ciężki był przednówek. Jadło się tylko raz na dzień i to z postem, a pracować trzeba było ponad siły, trzeba było obrobić swoje, a jeszcze i coś zarobić u ludzi, ba przecież nie było czem zasadzić, ani zasiać pola. Trzeba było na to wszystko zarobić, a także coś na życie i na jakikolwiek przy­odziewek.
Począwszy już zimową porą, a także i w dalszym ciągu mąż mój najchętniej przebywał poza domem mówiąc, że potrzebuje to­warzystwa i nie może się nudzić zawsze w pustym i zimnym domu* z tego też powodu skazana byłam na wieczne osamotnienie, a po­nieważ mieszkamy na ustroniu zdała od wsi, nie stykałam się zu­pełnie z ludźmi i żyłam poprostu, jak dzika pustelnica. Bolałam okropnie nad tem przebywaniem męża poza domem, ale nic nie mogłam poradzić, gdy zaczęłam płakać to tembardziej jeszcze był zły, przeklinał mnie i czemprędzej wychodził. Chcąc stłumić ból i zabić rozpacz, osamotnienie i pustkę, pracowałam ile tylko star­czyło siły i u siebie i poza domem, a gdy nadeszła noc to topiłam się wprost we łzach i myślałam, jak to będzie dalej! Czy już do­prawdy ani promyka słońca dla mnie już niema? Rozpacz moją pogłębiała teraz troska przed przyjściem dzieciny. Co zrobić? Jak sobie poradzić? Przecież nic nie miałam. Nawet owinąć w coy a cóż dopiero choroba, a trzeba ochrzcić i zarobić już nie będę mo­gła nic potem. Z tego wszystkiego odchodziłam wprost od zmy­słów. Do tego jeszcze czułam się taka słaba, że wątpiłam -już czy ja to wszystko przeniosę, ale człowiek powiadają silniejszy jest od kamienia, więc i ja jakoś wszystko przeniosłam i przeżyłam i ku wielkiemu oburzeniu i złorzeczeniu mego męża, że to nie syn po­wiłam córkę. Leżeć nie było czasu bo akurat nadchodziły siano­kosy, więc po dwóch dniach trza było wstać i pomimo, że nogi się chwiały i w oczach ciemniało trza było się wziąć do roboty. Dziecko owinięte w chustce spało w sianie, a ja od świtu do nocy musiałam ciężko pracować w dalszym ciągu nie dojadając, z tego też powodu ^dziecina nie mając poddostatkiem pokarmu kwiliła po całych no­cach nie dając mi odpocząć, a nawet oka zmrużyć. Mąż też z tego powodu złościł się i klął na czem świat stoi, a w domu był coraz rzadszym gościem. Gdy już nareszcie była nadzieja, że człowiek się wreszcie doczeka swego tak spragnionego kawałka chleba zaczęli pogadywać ludzie, że bolszewicy idą i zabierają zapasowych do wojska. Zadrżałam z przerażenia. Czyż nie koniec męki? Nad­chodzi wreszcie chwila, męża powołują do wojska, a ja pozostaję się sama z maleńkiem dzieckiem. Rozpacz moja niema granic. Tu żniwa, tyle roboty, znikąd pomocy, nająć niema za co. Boże, Boże zlituj się! Lecz na rozpacz niema czasu, trzeba się brać za kosę i rozpoczynać żniwa, bo głód dokucza. Radziłam sobie jak mogłam, trochę sama, resztę przeważnie do zwózki przynajęłam i z biedą zebrałam z pola. Korzystać jednak z tego nie było mi jeszcze przeznaczone, bo bolszewicy nadchodzą, a że akurat w na­szej okolicy wypadła pozycja obronna, więc nakaz jest usuwać się. Co się wtedy działo w mojem skołatanem sercu tego wypowiedzieć nie zdołam. Spakowałam moją nędzną chudobę na lichy wóz i z trwogą czekałam co będzie dalej, aliści nie czekając długo za- -częły grać armaty za chwilę granaty poczęły się rwać z hukiem nad głowami, a z lasu poczęły się wyłaniać ohydne postacie stra­sznych bolszewików. Nie czekając dłużej trzęsąc się ze strachu zaczepiłam szkapinę do wozu, porwałam maleństwo za chustkę i pod gradem kul uciekłam wraz z innymi dalej od pozycji. Ponieważ bolszewicy zajęli już naszą okolicę, więc uciekaliśmy w stronę Miń­ska Mazowieckiego pod bolszewików, którzy po drodze rabowali z wozów co tylko się dało. Jechało nas kilkadziesiąt fur, więc gdzieśmy tylko przystanęli zaraz samoloty polskie zaczęły krążyć nad nami i myśląc, że to obóz bolszewicki obrzucali nas zaraz bom­bami, a nawet artylerja wzięła nas na cel i zaczęła posyłać kartacze. Kręciło się wszystko pod gradem kul, jak muchy w ukropie nie wiedząc, gdzie się podziać, aż w końcu rozjechali się po lesie każdy oddzielnie. Po kilku dniach takiej tułaczki głodni i ledwie żywi .ze strachu, wśród łun pożarów i grzmotów armat zauważyliśmy, że bolszewicy zaczynają się cofać w popłochu zabierając po drodze konie, wozy i mężczyzn ze sobą. Z tego powodu zapanował istny sądny dzień, gdzie kto mógł uciekał, aby uniknąć bolszewików i ocalić podstawę swego bytu, konia i wóz. Przyczepili się też i do mnie, ale widząc wóz połamany i lichego bardzo konia na moje usilne prośby puścili mnie w spokoju. Gdy ta horda się już prze­waliła i strzały ucichły zaczęli się wszyscy zbliżać do opuszczonych gospodarstw, więc podążyłam i ja za innymi. Tu czekała mnie straszna rzeczywistość. Zboże do szczętu zniszczone, siano spa­sione, kartofle i te nawet nie ocalały, co nie wykopane to najokro­pniej stratowane. Dom coprawda pozostał, ale ani okien, ani drzwi nawet komin rozebrany. Słowem pustka i ruina zupełna, tyle pracy i zabiegów poszło na marne i pozostało znów widmo strasznego głodu. Bolszewicy zostali wprawdzie odparci, Polska ocalała, ale co teraz robić, czem obsiać? Czem przeżywić konia i krowę? Z cze­go oddać dług i czem cały rok przeżyć? Po wylaniu morza łez wzięłam się gorliwie do pracy. I znów wszystko sama, uprzątnęłam pozostałe resztki zboża, doprowadziłam do jakiego takiego ładu izdebkę i wzięłam się do roboty w polu, bo nie było nadziei, żeby mąż na jesienne roboty wrócił. Zasiałam resztkami zboża kawałek pola, skosiłam trochę potrawu, wykopałam resztki kartofli i tak pra­cując ciężko od świtu do nocy, a nawet nieraz i w nocy doczekałam się późną jesienią powrotu męża. Nadeszła znów ciężka zima gło­dna i chłodna, a potem jeszcze cięższa wiosna i przednówek. Na samo wspomnienie aż ciarki przechodzą co człowiek musiał prze­cierpieć i napracować się żeby obsiać i obsadzić znów jako - tako pole i nie umrzeć z głodu. Łudził się tylko człowiek nadzieją, że może kiedyś będzie lepiej, że może zajaśnieje jakiś jaśniejszy pro­myk, i tem tylko żył. Pracowaliśmy też oboje z mężem ile tylko starczyło sił, obrobiliśmy swoje liche piętnaście mórg i jeszcze trzeba było coś dorabiać bo tu tyle potrzeb. Siostrę trzeba było spłacać, stodółkę jakąkolwiek postawić i obory też nie było, a mieszkanko też tylko z łaski, więc niedojadając i niedosypiając pracując jak woły oszczędzaliśmy każdy krwawo zapracowany grosz, byle kiedyś było lepiej. Za dwa lata powiłam drugą córkę. Mąż wściekał się poprostu, ze złości nie szczędząc mi różnych przykrych docinków, a cóż ja byłam winna i to maleństwo co go tak ojciec nienawi­dził? Zaczął znów uciekać z domu, a ja z rozpaczy wylewałam całe rzeld łez. Zrobił się też niezwykle gwałtowny i za byle co bił mnie, że siniaki prawie nie schodziły ze mnie. Cóż było robić? Cierpiałam tak wszystko po cichu, bo nawet poskarżyć się nie mia­łam przed kim. Zajmowałam się gorliwie pracą i w niej znajdo­wałam ukojenie. Co zaniedbał mąż to ja starałam się naprawić. Zaprowadziłam warzywnictwo, które na naszej ziemi niezgorzej się udawało, chowałam cielęta, siałam len i wyrabiałam płótno, sło­wem pracowałam, jak tylko mogłam wychowując przy tem dwie nielubiane przez ojca dziewczynki. Spłaciliśmy już trochę długu, postawiliśmy niewielką stodółkę i dochowaliśmy się dwóch krów. Było to wszystko owocem czteroletniej pracy. Męczyłam się tylko w tej jednej maleńkiej izdebce i pragnęłam nadewszystko, żeby się kiedyś w życiu doczekać własnego „kąta” i być gospodynią na własnych śmieciach. Mieszkając w jednej sieni i w jednem po­dwórku nie mogłam chować żadnego drobiu, ani nawet świni, gdyż rodzicom męża wszystko to przeszkadzało, a chcąc uniknąć przy­krych kłótni i nieporozumień wolałam już nic nie chować.
W roku 1925 doczekałam się wreszcie syna, a z nim i nowych trosk, bo przybywało coraz więcej pracy, a przytem zaczęłam za­padać na zdrowiu czując dotkliwy ból w krzyżu, a widocznie z nad­wyrężenia żył zaczęłam stopniowo tracić władzę w prawej ręce. Nic zresztą dziwnego na taką pracę, sama sobie nieraz się dziwi­łam skąd mi się bierze tyle siły i zdrowia ale i ono widocznie z cza­sem się wyczerpało. Do tego jeszcze przybyło mi najokropniejsze zmartwienie, okazało się bowiem po roku, że ten tak upragniony przez ojca syn jest kaleką na oczy, mianowicie nie widzi na jedno oko zupełnie, a na drugie bardzo mało, pomimo, że ma najczyściejsze i najnormalniejsze oczy. Zdumiewali się lekarze, że coś podobnego jeszcze nie widzieli i pomimo kosztów nic poradzić się nie dało i dziecko pozostało ku mej strasznej rozpaczy prawie niewidome. Skończyły się wreszcie lepsze czasy, nadszedł rok 26 — 27, a z nim kryzys i nowa niedola. Jeszcześmy nie zdążyli spłacić wszystkiego długu siostrze, a o postawieniu choćby najskromniejszego domku nie było już mowy, coraz to przygniatały większe podatki, ceny na produkty wiejskie spadały, czasy stawały się coraz cięższe i na­dzieja na lepsze jutro znikła zupełnie. Pomimo, że pracujemy nadal wytrwale i dzieci już pomagają, jednak końca z końcem związać nie można. O ulepszeniu czegoś wogóle na wsi już dzisiaj myśleć nie można. Żyje się tylko z dnia na dzień i nawet na ubranie i bu­ciki dla dzieci do szkoły nie wystarczy już nie mówiąc o sobie kiedy jedne buty czy ubranie nosi się po kilka lat, pomimo, że ono jest dzisiaj nawet dość tanie, ale i na to nie można sobie pozwolić. Jak się żyje to doprawdy strach pomyśleć. Mięsa nie jada się zu­pełnie, na mleko też nie można sobie pozwolić, bo trzeba je sprze­dać na podatki i choć na sól, bez której się nie można zupełnie obyć. To też ludzie wyglądają nędznie, sczerniali na twarzy o przyga­słych oczach niechętni i źli. A już najgorzej to serce boli patrzeć na dzieci, blade mizerne, smutne, a przytem bose i obdarte.
Co z tego, że człowiek pracuje i pracuje? Przeęież z tej pracy iiiema nic dosłownie. Gnieździ się nas pięć osób w jednej małej izdebce i to lichej, a do tego niema nadziei, żeby można w przy­szłości coś pobudować. Obórka (ze starej szopy) też się wali, a na nową niema funduszów. Cały dochód to są trzy krowy, z których czerpie się na wszystko fundusze, no i cośkolwiek latem z warzywa, ale i to pomimo okropnej pracy dzisiaj się wcale nie opłaca. Po- zatem grunt jest przeważnie tak lichy, że zboża ani kartofli sprze­dać nie można. Więc cała podstawa bytu są trzy krowy. Z nich trzeba wyciągnąć przeszło trzysta złotych podatku, jakie takie ubra­nie, mydło, naftę, sól, zapałki, cukier choć dla chorego dziecka, kilo słoniny na miesiąc, reperacja narzędzi rolniczych, bo o kupnie nowych to już niema mowy. Do tego dochodzi jeszcze kupno ze­szytów i książek dla dzieci do szkoły i inne drobne rzeczy, bez któ­rych się obejść trudno. Na wszystko dać muszą te krowy, które przecież cały rok się nie doją, tylko przeciętnie jakieś osiem miesięcy, więc jak tu żyć? Zarobić już nigdzie nic nie można, bo i na swo- jem jest co robić na dwoje ludzi nawet trzeba porządnie się na- harować i to o głodzie. Bo jakże się dzisiaj żyje i czem? Prze­ważnie kartoflami. Na śniadanie gotuje się zupę z kaszą czy ży­tnią zacierką, zabieloną mlekiem, na obiad to już cokolwiek po­święci się słoniną kartofle, a do tego czysty żur czy mizerna na pół postna kapusta, wreszcie na kolację po kawałku czarnego chleba, a do tego pozostały z obiadu barszcz czy kapusta. Małym dzieciom tylko się daje po kropli mleka, bo starsi na taki smakołyk nie mogą sobie pozwolić. Na przednówku często i tego niema. Na takie rze­czy, jak mięso, masło, jajka, cukier, nikt absolutnie nie może sobie pozwolić w najuroczystsze nawet święta. Pozatem ludzie żyją jak odludki, wszelkie zabawy, wesela, chrzciny i inne uroczystości ro­dzinne i towafzyskie zupełnie wyszły z mody.
Jeżeli ktoś pismo jakieś prenumeruje to napewno składa się na to kilku, a nawet kilkunastu gospodarzy i to najczęściej zale­gają w prenumeracie. Co do organizacji to wszelkie niezależne organizacje czy to dla starszych czy młodzieżowe w zarodku już są tłumione albo tak prześladowane, że nie dopuszczą się do ża­dnych zebrań, szykanuje się tak, że wkońcu zniechęcone przestają istnieć. Ja sama należę od kilku lat do Koła Gospodyń Wiejskich, lecz w tych Kołach nic się nie robi, żeby choć trochę ulżyć losowi wiejskiej kobiety. W tym roku niby zaczęty jest kurs tkacki, lecz opłaty i składki są tak wysokie, że poprostu nie można sobie na to pozwolić. Chciałabym koniecznie ten kurs skończyć, żeby potem móc cokolwiek zimową porą zarobić, lecz strasznie mi jest trudno bo poprostu o grosz jest dzisiaj na wsi trudno, a cóż dopiero mó­wić o złotówkach. Podatki są tak duże, że wszystko pochłaniają i tylko o nich trzeba myśleć i jeżeli dziś ktoś ma więcej jak jedną krowę, a nie chce widzieć sekwestratora to musi się wszystkiego wyrzec, nawet własnego życia, a myśleć tylko o podatkach. Je­dyną troską, która mnie teraz trwogą przejmuje i z głowy dzień i noc nie schodzi to są dzieci, co z nimi w przyszłości będzie, jak im byt zapewnić. O tem, że mnie kiedyś będzie lepiej przestałam już myśleć, zresztą z nadmiaru pracy straciłam już zdrowie i nie mam nadziei go odzyskać, a zresztą może to i lepiej. Nie będę mieć więcej dzieci, a z tem i mniejszy obowiązek' co do ich wy­chowania. Przecież teraz wychować dzieci to jest poprostu mę­czeństwo. Serce kraje się poprostu z bólu, gdy odmówić mu trzeba kawałka chleba czy szklanki mleka. Rozpacz targa nerwy jak patrzy się na dziecko, blade, mizerne, szczupłe i wątłe, a nie możną dać mu tego co potrzebne jest dla pozyskania sił i zdrowia. Już teraz nie dbam wcale o siebie, odmawiam sobie wszystkiego prócz łez, byle tylko ulżyć doli dziecka. Lecz żadnych widoków na przyszłość niema, te piętnaście mórg marnej ziemi nie można już podzielić na trzy części, bo cóżby z tego było? A przecież i człowiek po­trzebuje na starość na czemś dożyć, zresztą chłopiec ośmioletni kaleka, dla niego by się to przydało, gdyż on już musi pozostać na roli ze względu, że innej przyszłości dla niego niema. Pozo­stają dziewczęta, dla nich już niema poprostu wyjścia. O posa­gach teraz niema mowy bo skądże, gdy na sól braknie. Choćby do służby, ale gdzie ją teraz znajdzie? Dać jakiś zawód na to znów trzeba funduszów, a skądże ich wziąć. Są to dziewczęta niezwykle zdolne, wzorowo się uczą i zdumiewająco są pojętne, tylko wątłe
i  szczupłe. W tym roku już jedna kończy siedem oddziałów, a na przyszły rok druga, ogromną mają chęć uczyć się dalej, ale cóż z tego? Co ja nieszczęsna biedna matka na to poradzę. Ból ser­cem targa chciałoby się dać temu dziecku coś na przyszłość. Chcia­łabym wywalczyć im lepszą dolę od swojej, bo wiem, jak mnie ciężko było żyć na świecie, a teraz jeszcze ciężej patrzeć na niedolę swych dzieci i beznadziejną ich przyszłość. Gdybym miała jakieś znajomości, jakąś protekcję to starałabym się na wszystko umieścić dziewczynki w jakiejś szkole zawodowej. Możeby się można było wystarać o jakieś ulgi, zniżki czy coś, ale nie znam nikogo ta­kiego i nie wiem, gdzie się udać z moim zmartwieniem. Jeżeli ktoś będzie czytał ten mój krótki pamiętnik, a nie zapomni i jeżeli to będzie w jego mocy, pomoże cośkolwiek wybrnąć mi z mego zmartwienia, to do śmierci byłabym mu nieskończenie wdzięczna. Nie mogę sobie wprost pomyśleć, jakażby radość rozpierała moje stroskane matczyne serce, gdybym widziała swoje mizeraki uczące się dalej.
Kończę ten swój opis czyli krótki pamiętnik i chciałabym, żeby trafił do serca ludziom, którzy rozumieją ludzką niedolę i odczują ciężkie życie, trudy i prace wiejskiej kobiety. Nie pragnę nagrody tylko współczucia. Bo doprawdy niema chyba na świecie więcej zapomnianej i niedocenianej istoty, jak wieśniaczka, a najbardziej u nas w Polsce. A przecież my wszystko składamy w ofierze oj­czyźnie i społeczeństwu, a wzamian nie dostajemy nic. Wszystko co napisałam jest najszczerszą prawdą, a są to tylko wyjątki, bo gdybym chciała napisać cały ogrom niedoli i nędzy musiałabym pisać nie parę tygodni, ale parę lat i być uczoną. Nie dziwcie się, że są błędy i niedokładności, bo przecież jestem samoukiem, a pi­sałam to zmęczona całodzienną pracą, chorą ręką, często długo w noc, gdy oczy ze zmęczenia kleiły się do snu i przy nikłem świe­tle przykręconej naftowej lampki, a w dodatku pokryj omu przed mężem, żeby się nie wyśmiał ze mnie, że bawię się w uczoną osobę.
Ze względu na niektóre drastyczne szczegóły co do pożycia z mę­żem prosiłabym nazwisko moje zachować w tajemnicy.

Dn. 21 listopada 1933 r.