żona gospodarza piętnastomorgowego w pow. warszawskim
Przeczytawszy w tygodniku
„Zielony Sztandar” artykuł p.n. Konkurs na „Pamiętnik Chłopa” pozazdrościłam
temu chłopu, że będzie on miał okazję wyłożyć przed kimś swoje bóle i troski,
że będzie mógł otworzyć przed kimś swoje serce i myśli i wyznać co mu dolega,
jak żyje, pracuje i jak sobie radzi w tych ciężkich czasach. Podczas gdy o nas
kobietach wiejskich, żonach drobnych rolników nikt się nie zatroszczy, nikt
się o nic nie zapyta, postanowiłam w imieniu już nie tysiąca, ale chyba milj
ona tych zapomnianych istot napisać coś. Niech więc pomiędzy tylu, jak się
spodziewam pamiętnikami chłopów znajdzie się choć jeden pamiętnik chłopki. Bo
zdaje mi się, że jeżeli nie narówni z mężczyzną to nawet więcej kobieta odczuwa
kryzys na wsi, już jako istota słabsza fizycznie i zresztą kobieta zawsze
posiada więcej uczucia i dlatego gorzej wszystko przenosi. Do tego dochodzi
praca ponad siły zwłaszcza teraz, gdy na żadną pomoc nie można sobie pozwolić i
wszystko w polu czy w domu samej trzeba zrobić. Nikt nigdy w mieście sobie nie
wyobrazi, jak kobieta na wsi musi pracować i to pracować najczęściej o głodzie
i o chłodzie. Bo ileż razy tak jest, że ostatni kawałek chleba, ostatnią kwartę
mleka rozdzieli pomiędzy męża i głodne dzieci a jej samej najczęściej służą za
posiłek gorzkie łzy gdzieś pokryjomu połykane. A gdy znów gospodarz mąż i
ojciec rozłoży bezradnie ręce i powie, ja już wam nic nie poradzę, róbcie sobie
co chcecie i pójdzie do sąsiada lub gdzieś aby tylko zejść i nie patrzeć na
wszystko. Kobieta jednak nie opuści rąk i zawsze coś zaradzi, umyśli, ogarnie
aby się biedzie nie dać, doradzi, rozweseli i doprawdy, że dzisiejsza kobieta
na wsi to cicha bohaterka pełna zasług, dla których nie wystarczy żaden order.
Powiadają niektórzy, że bezrobotnym gorzej jest, bo zawsze na wsi coś się
prędzej znajdzie. A ja powiadam, że nigdy! Bezrobotnymi opiekuje się rząd,
opiekują się różne komitety, bezrobotni korzystają z różnych ulg i świadczeń,
z bezpłatnych opiek i porad lekarskich, mogą iść nawet po proszonem i zawsze
coś użebrzą. A chłopem czy kiedy kto się opiekuje? Czy pomyśli kto, że często
on już na Nowy Rok ostatnie pieczywo chleba upiecze i ostatnie parę kartofli do
garnka włoży, a potem cóż mu pozostaje? Głód i nędza i znikąd opieki ni
politowania. Żona bezrobotnego choć może też czasem głodem przymiera, ale znów
nie potrzebuje tak ciężko pracować. Podczas gdy żona drobnego rolnika nawet
zimową porą musi ślęczeć całemi nocami nad kądzielą i wyrobem płótna, aby móc
jako-tako okryć męża i dzieci.
A ileż ta biedna matka
musi napłakać się nad kołyską chorego dziecka i patrzeć bezradnie na jego
męczarnie, a pomóc mu nic nie może, bo na lekarza niema pieniędzy, a nawet
ćwierć kila cukru nie ma za co kupić. Są niby to po niektórych gminach tak zw.
Ośrodki zdrowia. Siedzą tam dobrze płatni doktorzy i higje- nistki, ale na co
to się chłopom zdało? Czyż chłopa stać płacić dwa zł. za wizytę, a potem kilka
złotych za lekarstwo. Wizytują też niby co jakiś czas dzieci szkolne i
przysyłają kartki rodzicom, że dziecko źle odżywiane, ale czyż ta matka ma to
dziecko czem odżywić? Czy wejrzą w to, że ta matka gdyby miała to napewno by
sama nie zjadła i tak co tylko ma to odda dzieciom, a sama powtarzam ciągle
chodzi głodna. A już o chorobach kobiet na wsi to niema co mówić, nie wiem czy
na sto znalazłby jedną zdrową, są to poprostu chodzące wychudłe widma. Dość
spojrzeć w niedzielę w pierwszym — lepszym kościele wiejskim, a każdy może się
przekonać. Klęczą istoty o zapadłych policzkach i przygasłych oczach, to są
właśnie gospodynie wiejskie. Śmierć też nie oszczędza i zbiera obfite żniwo.
Gruźlica, rak i inne choroby, o których dawniej na wsi nie słyszano, dzisiaj na
porządku dziennym. Idą do grobu męczennice losu ofiary obowiązku, aby zostawić
gromadkę sierot, nad któremi znęca się potem srogi los. I jeżeli nie uwierzą
niektórzy i pomyślą, że może piszę nieprawdę to niech się przejdą czy przejadą
te panie, których mężowie zarabiają po tysiąc złotych miesięcznie i więcej, a
które wydają na suknie i kapelusze po paręset złotych, niech pójdą na wiejskie
cmentarze, a przekonają się, że piszę prawdę. Niech zobaczą ile ofiar tam leży.
Całe rzędy młodych kobiet, których wątłe barki nie mogły
unieść nadmiernego ciężaru pracy i obowiązku i padły te
ciche ofiarnice, jak najwaleczniejsi żołnierze na posterunku: Ileż tam
leży nieszczęsnych matek,
którym za lekarstwo w ciężkiej chorobie służyła tylko czysta woda, a całą
„pociechą” był płacz głodnych dzieci. A ile tam leży młodych pracowitych
gospodyń, które całe życie poświęciły'by przysporzyć dobra Ojczyźnie, a wzamian
se- kwestrator wydarł im ostatnią poduszkę z pod chorej głowy.
Gdybym była kobietą
uczoną, to napisałabym całe ogromne dzieło o niedoli wiejskiej kobiety, ale
niestety, jestem tylko taką sobie zwykłą przeciętną kobieciną wiejską. Nie
kończyłam żadnych szkół, jestem samoukiem, nie umiem poprostu nawet wyrazić
tego co myślę, a myślę dużo i chciałabym, żeby w przyszłości choć cośkolwiek
nasz los się poprawił. Doprawdy my wieśniaczki pod każdym względem jesteśmy
upośledzone podczas gdy kobiety innych stanów inteligentniejszych, nawet
robotniczych korzystają z przeróżnych przysługujących im praw, o których my na
wsi nawet pojęcia nie mamy. Weźmy naprzykład małżeństwo. Jeżeli pomiędzy
ludźmi uczonymi i inteligentnymi znajdą się mężowie tyrani o potwornym
charakterze, to cóż dopiero na wsi pomiędzy prostakami. W tym wypadku kobieta w
mieście jakoś sobie poradzi i znajdzie jakieś prawo, czy to rozwód czy
seperacja, albo porostu porzuci męża łajdaka i jakoś sobie w życiu radzi.
Inaczej natomiast bywa na wsi. Tutaj jeżeli mężczyzna się żeni to uważa kobietę
za wyłączną swoją własność i nikt mu nie zabroni robić z nią co mu się tylko
podoba. Zresztą kobieta na wsi jest na szukanie swoich praw za religijna i choć
taki mąż znęca się w najokrutniejszy sposób nad nią, ona to uważa za dopust
Boży, znosi to wszystko z podziwu godną rezygnacją i czeka cierpliwie, aż ją
śmierć z tych mąk wyzwoli. Również kobiety wiejskie w przeciwieństwie do
inteligencji nie mają sposobu w ograniczeniu liczby dzieci i taka nieszczęsna
zapracowana kobiecina jest poprostu niewolnicą swego powołania od wczesnej
młodości do starości i pomimo ciężkiej pracy na roli ciągle jest obarczona
wychowywaniem dzieci w najtrudniejszych właśnie warunkach.
Chcąc dać wyobrażenie jak wygląda życie wiejskiej kobiety,
jej dzieciństwo, panieństwo i dalszy okres życia, pragnę właśnie dać swój
pamiętnik choćby pokrótce spisany, ale najszczerszy. Chcę oddać wiernie co
przeżyłam od zarania życia w ciągu trzydziestu kilku lat. Ci co czytać będą te
moje słowa drżącą od pracy ręką kreślone, niech wiedzą, że piszę najszczerszą
prawdę, tak jak na spowiedzi i nie ubiegam się o żadną nagrodę, bo gdzież mnie
tam do tego nieuczonej kobiecie! Chcę tylko współczucia i zrozumienia. Chcę,
by nareszcie zrozumieli wszyscy, że my kobiety wiejskie, na których barki spadł
ogromny ciężar obowiązku, stokroć cięższy, jak na mężczyzn, wołamy o swoje
prawa! Dopominamy się poprawy losu, wołamy o ulgi! Bo gdy tak dalej pójdzie*
to zabraknie zupełnie zdrowych matek, zabraknie silnych gospodyń, a w tym
wypadku każdy mi przyzna, że... może zabraknąć Polski!
Urodziłam się w roku 1900.
Rodzice moi byli dosyć zamożni gospodarze, posiadali włókę gruntu, tylko sporo
zadłużonego na spłaty rodzinne. Chcąc „wyleźć” jaknajprędzej z długu, pracowali
oboje ponad siły, a szczególnie matka. To też o ile tylko zapamiętam, (a tym
zmysłem szczególnie mnie Pan Bóg obdarzył i od trzech lat doskonale wszystko
pamiętam) ciągle od najmłodszych lat przyzwyczajona byłam do pracy. Już jako
czteroletnia dziewczynka posługiwałam pasąc gęsi potem krowy, a w domu widząc,
jak biedne matczysko męczy się nie mogąc dać sobie rady z dziećmi, a było ich
rzetelnie „co rok prorok”, pomagałem jej jako że byłam najstarsza, niańczyć ten
drobiazg choć prawdę powiedziawszy sa- mejby mnie się niańka przydała, bo cóż
to za piastunka z pięcioletniego berbecia. A jednak ile .tylko starczyło sił
dźwigałam za chustką brata czy siostrę i przytem pasłam jeszcze krowy. Gdy
miałam lat sześć to czułam się zupełnie jak dorosła osoba, a to z tego powodu,
że matka wyjeżdżając do miasta (a jeździła dwa razy w tygodniu) nie brała do domu
kobiety tylko ja ją zastępowałam. Pilnowałam już i bawiłam sama dzieci,
gotowałam jeść, sprzątałam, zmywałam, a nawet próbowałam doić krowy. Nadmienić
muszę, że wyciągając wodę ze studni i przy kuchni posługiwałam się stołkiem.
Zresztą jak tam było to było i choć młode kostki dobrze nieraz bolały i ręce
były poparzone, ale nikt o tem nie wiedział. Najwyższa była nagroda za to gdy
matusia przyjechała, była zadowolona pochwaliła, a w nagrodę dała bułkę. W tym
też czasie umysł mój zaczął obejmować szersze horyzonty, o uszy moje zaczęły
się obijać takie wyrazy, jak ucisk, niewola, rewolucja był to bowiem pamiętny
piąty rok. Nie mogłam w swojej małej głowie sobie pomieścić i wyobrazić poco
ciągle nachodzą strażnicy i robiąc rewizję czegoś szukają, zabierali nawet parę
razy ojca z sobą, a jednego razu to pamiętam, jak nocowaliśmy drżąc z zimna w
polu w dużym łubinie. Pytając się matki co to wszystko znaczy,.
odpowiedziała rai z płaczem, że jestem jeszcze za mała,
żeby zrozumieć, a ojca to nawet bałam się zapytać, bo chodził ciągle zły i
ponury.
Dopiero wszystko się
wyjaśniło, gdy przyjechał do nas z Podlasia stary, siwiuteńki jak gołąbek
dziadek (ojciec pochodził z Podlasia), od niego dopiero dowiedziałam się o
nieszczęsnym losie naszej Ojczyzny. On wytłumaczył nam niewolę, a ponieważ sam
był uczestnikiem powstania, przeto opowiedział nam cały jego przebieg. Wogóle
od niego poznałam całą historję Polski. Często w długi zimowy wieczór
okrążyliśmy dziadunia wkoło, a było nas wtedy już pięcioro i prawił nam a
opowiadał, jak walczyli i ginęli w walce o niepodległość Ojczyzny jej wierni
synowie, a On sam jak cudem prawie ocalał i uciekł z pod szubienicy. Do dziś
doskonale pamiętam te prorocze przez niego wypowiedziane słowa „Wnusie moje
kochane, ja już tego nie doczekam, ale wy doczekacie tej radosnej chwili, że
Polska nasza kochana zmartwychwstanie i wolna będzie! Ale ci co Nią rządzić
będą, nie pomni krwi przelanej i tylu cierpień całego narodu. Nie zechcą poprowadzić
rządu sprawiedliwie, będzie zawsze uciskał bogaty biednego. I nigdy nie będzie
chłopu w Polsce dobrze, nigdy on nie znajdzie swoich praw, dopóki rządzić będą
wielcy panowie, bo oni dobro swoje i interes stawiają nawet wyżej, niż dobro
Ojczyzny, a nędza chłopska nigdy ich nie obchodzi. I do tego może dojść co nie
daj Boże, że oni znów Polskę zgubią, ale wy wnusie stójcie zawsze wiernie na
straży i choćbyście nawet życiem przypłacić mieli, to gińcie jako Polacy”. Po
tem wszystkiem kładąc się spać modliłam się
o wolność Ojczyzny i za tych co dla Niej cierpieli i ginęli. A że
ł>yłam dzieckiem, (jak mawiała matka ogromnie żałośliwem) to jest wrażliwem,
często długo w noc nie mogłam usnąć tylko chciało mi się tak ogromnie płakać, i
pocichutku lałam łzy tak obficie, aż poduszka była mokra. Pewnego razu, gdy
zaczęłam już siódmy rok, zaczęłam prosić matusi, żeby mnie nauczyła czytać (ze
wszyst- kiem zawsze zwracałam się do niej, bo ojciec był ogromnie prędki,
narwany i nieprzystępny) ale matczysko jak zwykłe zapracowane nie miała nigdy
czasu, więc napomknęła o tem ojcu, więc ojciec będąc w mieście kupił nowiutki
piękny elementarz „Promyka” i dając mi go oświadczył. „Przejrzyj se go i
szykuj się bo dzisiaj wieczór będę cię uczył czytać”. Gdy nadszedł wieczór,
nieśmiało podchodzę do ojca z elementarzem, ojciec wziął ze stołu duże i
ciężkie nożyce i powiada. „To będzie wskazówka”. Zaczęła się lekcja, do (Lui ją
pamiętam. Nic-licząc guzów i sińców, najgorzej żal mi było mego nowiutkiego
elementarza, bo cały był pochlapany kroplami krwi. Zresztą co było to było, ale
nauczyłam się przez jeden wieczór tyle, że teraz cały rok dziecko chodzi do
szkoły i tyle nie umie. Tak się starałam, żeby ta „lekcja” więcej się nie
powtórzyła i za tydzień przeczytałam ojcu na głos cały elementarz. Podobnież poszło
i z pisaniem i na tem „edukacja” moja została skończona. Następnie musiałam
objąć obowiązek „nauczycielki” nad. młodszem rodzeństwem, bo tutaj ojciec
odgrywał rolę inspektora tylko, i to srogiego, co mnie to kosztowało to Bóg
jeden tylko wie zaczem sześcioro rodzeństwa nauczyłam czytać i jako-tako pisać.
Do tego roboty przybywało coraz więcej, bo matczysko zaczęło podupadać na
zdrowiu. Gdy miałam lat osiem, to już nas było dzieci sie- ćrsióro, u matka
chora, na moje barki spadła już wszystka robota, gotowanie, pranie, dojenie
krów, doglądanie dzieci, reperacja odzieży, a także i roboty w polu. Widząc,
jak biedna matka chociaż chora ostatkiem sił rwie się do pracy, chociaż przy
najmniejszem schyleniu straszny kaszel ją dusi i krew gardłem się rzuca,
rozpacz mnie ogarniała, gdy pomyślałam, że może umrzeć. Prosiłam ją na
wszystko, żeby już nic nie robiła, że ja we wszystkiem już ją zastąpię. Serce
pękało mi z bólu, gdy widziałam ją taką chorą nędzną i bladą. Pracowałam ponad
siły, żeby ona mogła poleżeć. Chwilami zdawało mi się, że padnę, po
całodziennej pracy jak na moje wątłe dziewczęce siły strasznie ciężkiej, całe
noce przepędzałam we łzach i modląc się o zdrowie dla matki. W takich warunkach
upłynęło całe trzy lata. Praca ponad siły w ciągłej obawie o życie matki,
której zdrowie z tygodnia na tydzień się pogarszało i nie było widoków
poprawy. W końcu, jak to zwykle na wsi bywa, gdy już śmierć w oczy zagląda,
nareszcie ojciec zdecydował się odwieźć ją do szpitala, ale tylko poto, żeby
dowiedzieć się, że już niema ratunku i bliski jest koniec, bó rak na płucach
już w ostatnim stadjum. Rozpacz moja nie miała granic! Straciłam poprostu
wiarę w Boga, że może być taki niesprawiedliwy. Czemuż nie zabierze ojca, tylko
takiej dobrej matki nas pozbawia? I.to biedna tak strasznie cierpi! Stało się
zostaliśmy sierotami, siedmioro drobiazgu z ojcem takim srogim i
nieprzystępnym. Rozpacz moja nie ma granic! Dostaję wprost obłędu na samą myśl,
jak ja sobie poradzę! Przecież mam dopiero jedenaście lat i takie szczupłe
drobne ręce. Lecz przyrzekłam matce w godzinę śmierci, że będę matką i
opiekunką dla rodzeństwa i tak być musi. Całą swą rozpacz i ból topię w pracy.
Od świtu au irucy, u często i w nocy pracuję ponad siły. Na rękach występują
żyły jak postronki, stawy puchną, ale ogarniam wszystko* jak mogę, gospodarstwo
idzie wzorowo, ale cóż ojciec wpada w manję chytrości wprost chorobliwej. I tu
zaczyna się tragedja sierocej doli, chodzimy wszystkie wprost nago i boso, na
całą zimę mamy zaledwie jedną parę drewnianych chodaków. To też zimno a często
nawet i głód nam dokucza, a ojciec wszystko sprzedaje i sprzedaje, pieniądze
gdzieś chowa i nawet mleka dla małych dzieci żałuje.
Męka, męka okropna! O
matko czemuś nas opuściła? Jedyną dla mnie pociechą w tej ciężkiej doli są książki.
Chociaż od czasu, gdy poznałam czytanie lubiłam je, to teraz wprost szukam w
nich ukojenia. Brałam je oczywiście pokryjomu przed ojcem z biblioteki
parafjalnej, a były tam takie poważne dzieła, jak „Trylogia”, pisma
Kraszewskiego, - Rodziewiczówny, Dygasińskiego, Rejmonta i innych. To też
często długo w nocy przy nikłem świetle przykręconej naftowej lampki
wczytywałam się w te cudne dzieje.
Pewnego razu ojciec ze
swojej izby, dojrzał w nocy przez szparę we drzwiach światło w naszej izdebce
(spałyśmy bowiem wszystkie pięć sióstr w oddzielnej izbie, a ojciec z dwoma
chłopcami znów oddzielnie). Wylewałam pamiętam wtedy akurat obfite łzy nad
Sienkiewiczowskim „Potopem”, gdy ojciec wpadł z pasem i. dał mi taką nauczkę za
wypalanie nafty, że do dziś to pamiętam. Zapowiedział przytem, żeby przy
„romansach” więcej mnie nigdy nie spotkał. Odtąd na taką „zbrodnię” mogłam
sobie pozwalać tylko w zimowe jasne księżycowe noce. Wtedy mogłam sobie czytać
dowoli nikogo się nie obawiając, a światło miałam zupełnie darmo.
W takich to warunkach
„sielskich anielskich” upłynął mi czas do wojny. Wybuchła ona właśnie, gdy
miałam lat czternaście i tu się zaczyna znowu nowa trągedja, gdy niewesołe było
życie w czas spokojny to tembardziej pogorszyło się podczas wojny. Ponieważ
posiadłość nasza położona była blisko szosy, ciągłe przemarsze wojsk dawały
się ogromnie we znaki, tak nieraz żołdactwo ogołociło nas z żywności, że
dosłownie nie było co jeść. Ojciec w tym czasie zachorował poważnie na serce i
przeważnie leżał w łóżku. Ponieważ byłam najstarsza, za mną cztery siostry, a
dopiero bracia najmłodsi, więc musiałam sprawować obowiązki nietylko gospodyni,
ale i gospodarza, wszystkie roboty furmańskie i polne spadłf już na mnie.
Musiałam wypełniać pódwody, prowadzić pertraktacje i wojny z chciwem
żołdactwem, a że byłam dziewczyną nie brzydką narażona byłam na ciągłe zaczepki
ze strony wstrętnych moskali. Broniłam też jak mogłam przed rabunkiem
inwentarza, poprostu biłam się z wojskiem. Pewnego razu przybyli żołdacy, aby zabrać
jedną z ostatnich dwu krów. Postanowiłam za wszelką cenę niedać, szarpałam się
z nimi ze dwie godziny i krowy nie dałam, ale zbili mnie za to kolbami
karabinów, że do dzisiaj mam znaki.
Przed ucieczką Rosjan
zawołał mnie raz ojciec i pod przysięgą, że nikomu nie wydam i nie ruszę sama,
pokazał mi kryjówkę z pieniędzmi, miał ich bardzo dużo a zapowiedział, że
tylko wtedy będzie wolno mi się nimi rozporządzać jeżeli ojca w razie czego w
wojnie zabiją i będę widziała trupa. Niedługo potem pojechał ojciec do
Warszawy do lekarza i tam zanocował. W tę właśnie noc napadli nas bandyci,
były w domu tylko same dzieci, więc robili z nami co chcieli. Bili i szukali
pieniędzy całą noc, a było tych. zbójów osiemnastu. Wkońcu, gdy nic nie
znaleźli zaczęli się na- demną znęcać, żebym wskazała koniecznie, gdzie ukryte
są pieniądze, szarpali, kopali, przystawiali mi do piersi lufy rewolwerów,
lecz: pieniędzy nie wydałam. Odeszli bandyci bez niczego klnąc na czemr. świat
stoi, a my potem z pobicia i przerażenia nie mogliśmy z rok czasu przyjść do
siebie. Po wejściu niemców tembardziej się jeszcze pogorszyło. Ojciec z
rozpaczy że tyle rosyjskich pieniędzy poszło na marne, prawie że dostał obłędu.
Nic wcale nie robił, niczem się nie zajmował tylko chodził ciągle po mieszkaniu
i chodził wkółko.. I znowu ciągle praca ponad siły i znów zatargi z niemcami.
Rekwizycje, rewizje, głód i różne uciemiężenia, że poprostu już żyć się nie
chciało. Gdy pewnego razu obozowali niemcy niedaleko nas; przy szosie, przyszli
i zabrali ostatniego konia. Wpadłam w rozpacz co my poczniemy bez konia, ale
zaświtała mi w głowie pewna myśl szalona. Zakradłam się w nocy cichutko do
obozu, wykradłam szwabom swego konia wsiadłam na niego i popędziłam w las. Co
się podobno potem w obozie działo to straszne rzeczy, mało się. niemcy nie
powściekali, latali szukali, w domu chcieli wszystkich, powybijać, ale w końcu
musieli odjechać. A ja dopiero na drugi dzień wróciłam z koniem konteuta, że mi
się udało go ocalić. Przeróżne przejścia jeszcze się przechodziło, aż wreszcie
zaczęli się niemcy szykować opuścić nas. Gdy tylko usłyszałam, że rozbrajają
niemców, w tej chwili wzięłam się do roboty i udało mi się tak sprytnie, że nim
się w domu spostrzegli to już przyniosłam pięć karabinów i sporo amunicji.
Oczywiście wielka była radość i choć tam w domu cierpiał człowiek co niemiara,
ale Polska była wolna.
Doszłam wreszcie do lat
osiemnastu to jest do wieku kiedy zaczyna się być panną, a z tem zaczyna się
znów nowa tragedja. Przedewszystkiem okropny brak matki dał się wtedy
najbardziej odczuć, znikąd rady ni pomocy i wogóle brak uświadomienia. Budzi
się jakaś nieprzeparta chęć do czynu. Dusza rwie się niewiadomo gdzie. Coś
człowieka ciągnie do towarzystwa do ludzi... Lecz wszystkiego trzeba się
wyrzec, skrzydła powoli opadają, pozostaje tylko rozgoryczenie i
rozczarowanie. Ojciec wyjść nigdzie nie pozwala, zresztą ubrać się nawet niema
w co, bo cały strój jedyna skromna codzienna sukienka i drewniane chodaki.
Przyjeżdżał tylko czasem z Warszawy daleki jakiś kuzyn w goście (był on w tak
zwanej milicji narodowej, a dzisiaj jest komisarzem). Ponieważ był to chłopak
młody i podobaliśmy się sobie nadmienił pewnego razu ojcu, że pragnąłby się ze
mną ożenić, lecz dostał taką odprawę od ojca, że więcej się już nie pokazał, a
mnie zapowiedział ojciec, żebym sobie żadnymi mieszczuchami głowy nie
zawracała, bo jeżeli mnie wyda to tylko za gospodarza. Cóż było robić? Serce
się zakrwawiło, lecz ojca wola była nieugięta.
Ponieważ słynęłam z tego,
że byłam dziewczyną niezwykle pracowitą i gospodarną, a przytem cichą i
skromną, więc zgłosił się pewnego razu gospodarski syn, człowiek już starszy i
zaczął z ojcem prowadzić pertraktacje względem mnie. A ponieważ po większej
części jest na wsi taki zwyczaj, że nigdy się dziewczyny o zgodę nie pytają,
więc i w tym wypadku „obrabiali” interes tylko z ojcem. Po długich targach i
sporach wreszcie zawołano i mnie i oświadczono ku wielkiemu mojemu przerażeniu,
że mam za tego człowieka wyjść zamąż i na takich warunkach, że przyszły mój mąż
dostanie od swego ojca pięć mórg ziemi, a ponieważ miał dwie zamężne siostry,
na które spadało też po pięć mórg, więc mój ojciec kupi od jednej siostry dla
mnie pięć mórg, a od drugiej możemy wziąć na spłaty czyli obarczyli nas jeszcze
przed ślubem dość dużym długiem. Zaznaczyć należy, że grunt był bardzo lichy i
dużo nieużytków, a przytem bez budynków. Oczywiście przed ślubem pojechali do
rejenta i tam jeszcze wśród kłótni, która mnie do rozpaczy doprowadzała,
sporządzili akt. Ojciec mój po długich targach obiecał mi krowę, a jego ojciec
konia i na tem stanęło do ślubu. Dowiedziałam się przytem od ludzi, a nawet
miałam możność sama się przekonać, że przyszły mój mąż należy do ludzi gwałtów-
nych, narwanych, przytem złośnik okropny, a co najgorsza lubi zaglądać do
kieliszka. Lecz trudno klamka zapadła, rozpacz mnie ogarnia straszna, po całych
nocach proszę Boga o śmierć, lecz śmierć nie przychodzi, a tylko dzień za dniem
zbliża się termin ślubu. Ojciec kupił mi już „wyprawę”, składającą się z dwóch
koszul, batystowej sukienki białej i pantofli. O jakże bym chętniej widziała
się w tym stroju w trumnie, jak przy ołtarzu! Tak się bałam strasznie tego
człowieka, że na wspomnienie samo drżałam jak liść osiki. Nikt chyba nigdy tyle
łez nie wylał co ja w ostatnią noc przed ślubem, była to najstraszniejsza noc w
życiu. Potem zawiedli mnie ledwie żywą do ołtarza i tam kazali powtarzać słowa
jakiejś przysięgi z której niezdawałam sobie wcale sprawy. Zresztą ja tego człowieka
wcale nie kochałam tylko bałam go się, bałam okropnie! Stało się, jestem
mężatką i tu dopiero zaczyna się gehenna. Wszystkie moje dotychczasowe
cierpienia niczem są w porównaniu jakie zaczynają się teraz. Zaraz po ślubie
kazał ojciec zabrać mię sobie mężowi do siebie, bo moje miejsce zajęte zostało
przez młodszą siostrę. Mąż znów powiada, że bez krowy mnie nie weźmie, a ojciec
krowy dać nie chce. Więc mąż powiada „nie to nie, nie chce ojciec dać krowy
niech se trzyma i córkę”, zabrał się i pojechał do domu. Pozostałam się
niczyja, jak pies bezpański. Ojciec nie chciał mnie wpuścić do domu tylko kazał
iść do męża, bo tam mi kupił „majątek”, mąż nie chciał mnie wziąć bez krowy.
Nie wiedziałam co mam z sobą począć, chodziłam tak rozpaczając przez kilka dni
głodna i opuszczona po polu i lesie. Do ojca nie śmiałam już wrócić, a do męża
pójść nie pozwalała mi moja duma kobieca, ze względu, że wyżej on cenił krowę
ode mnie. Zresztą chciałam być najdłużej jaknaj dalej od niego. I tu z rozpaczy
zaświtała mi straszna myśl, postanowiłam tak z głodu umrzeć. Lecz los chciał
inaczej, znaleźli mnie ludzie nieprzytomną w polu, mąż się dowiedział i wtedy
mnie zabrał już do siebie.
Ciężkie to było tam u
niego życie. Byłam taka słaba, że mało wiele mogłam tylko robić z tego
wycieńczenia, a rodzice męża ciągle mi wymyślali, że nie będą darmo trzymać
takiego próżniaka przybłędy.
Dali nam tylko taką
maleńką izdebkę za mieszkanie, w której całe umeblowanie było stare połamane
łóżko, a za pościel służyła jedyna poduszka po matce, którą mi siostra
pokryjomu przed ojcem wyniosła. I tak zaczęło się nasze „gospodarstwo”. Tak
mieliśmy robić u ojców całą jesień i zimę, a za to dostawać pożywienie, a dopiero
na wiosnę iść na swoje. Ciężka to była zima na łasce, najczęściej jadło się
tylko raz na dzień, aby tylko przeżyć i nie narażać się rodzicom. Gdy tylko
cokolwiek miało się ku wiośnie;, a na polu pokazał się szczaw, zaraz rodzice
odseparowali nas od siebie i zaczęliśmy gospodarzyć na swojem. Najpierw trzeba
było pożyczyć pieniędzy na kupno jakiejś krowiny, następnie kombinować wóz,
pług i inne niezbędne narzędzia gospodarskie, a przytem nie było nic w
mieszkaniu, jak to mówią ni garnka ni do garnka. Nikt sobie wprost nie wyobrazi
jaki to ciężki był przednówek. Jadło się tylko raz na dzień i to z postem, a
pracować trzeba było ponad siły, trzeba było obrobić swoje, a jeszcze i coś
zarobić u ludzi, ba przecież nie było czem zasadzić, ani zasiać pola. Trzeba
było na to wszystko zarobić, a także coś na życie i na jakikolwiek przyodziewek.
Począwszy już zimową porą,
a także i w dalszym ciągu mąż mój najchętniej przebywał poza domem mówiąc, że
potrzebuje towarzystwa i nie może się nudzić zawsze w pustym i zimnym domu* z
tego też powodu skazana byłam na wieczne osamotnienie, a ponieważ mieszkamy na
ustroniu zdała od wsi, nie stykałam się zupełnie z ludźmi i żyłam poprostu,
jak dzika pustelnica. Bolałam okropnie nad tem przebywaniem męża poza domem,
ale nic nie mogłam poradzić, gdy zaczęłam płakać to tembardziej jeszcze był
zły, przeklinał mnie i czemprędzej wychodził. Chcąc stłumić ból i zabić
rozpacz, osamotnienie i pustkę, pracowałam ile tylko starczyło siły i u siebie
i poza domem, a gdy nadeszła noc to topiłam się wprost we łzach i myślałam, jak
to będzie dalej! Czy już doprawdy ani promyka słońca dla mnie już niema?
Rozpacz moją pogłębiała teraz troska przed przyjściem dzieciny. Co zrobić? Jak
sobie poradzić? Przecież nic nie miałam. Nawet owinąć w coy a cóż
dopiero choroba, a trzeba ochrzcić i zarobić już nie będę mogła nic potem. Z
tego wszystkiego odchodziłam wprost od zmysłów. Do tego jeszcze czułam się
taka słaba, że wątpiłam -już czy ja to wszystko przeniosę, ale człowiek
powiadają silniejszy jest od kamienia, więc i ja jakoś wszystko przeniosłam i
przeżyłam i ku wielkiemu oburzeniu i złorzeczeniu mego męża, że to nie syn powiłam
córkę. Leżeć nie było czasu bo akurat nadchodziły sianokosy, więc po dwóch
dniach trza było wstać i pomimo, że nogi się chwiały i w oczach ciemniało trza
było się wziąć do roboty. Dziecko owinięte w chustce spało w sianie, a ja od
świtu do nocy musiałam ciężko pracować w dalszym ciągu nie dojadając, z tego
też powodu ^dziecina nie mając poddostatkiem pokarmu kwiliła po całych nocach
nie dając mi odpocząć, a nawet oka zmrużyć. Mąż też z tego powodu złościł się i
klął na czem świat stoi, a w domu był coraz rzadszym gościem. Gdy już nareszcie
była nadzieja, że człowiek się wreszcie doczeka swego tak spragnionego kawałka
chleba zaczęli pogadywać ludzie, że bolszewicy idą i zabierają zapasowych do
wojska. Zadrżałam z przerażenia. Czyż nie koniec męki? Nadchodzi wreszcie
chwila, męża powołują do wojska, a ja pozostaję się sama z maleńkiem dzieckiem.
Rozpacz moja niema granic. Tu żniwa, tyle roboty, znikąd pomocy, nająć niema za
co. Boże, Boże zlituj się! Lecz na rozpacz niema czasu, trzeba się brać za kosę
i rozpoczynać żniwa, bo głód dokucza. Radziłam sobie jak mogłam, trochę sama,
resztę przeważnie do zwózki przynajęłam i z biedą zebrałam z pola. Korzystać
jednak z tego nie było mi jeszcze przeznaczone, bo bolszewicy nadchodzą, a że
akurat w naszej okolicy wypadła pozycja obronna, więc nakaz jest usuwać się.
Co się wtedy działo w mojem skołatanem sercu tego wypowiedzieć nie zdołam.
Spakowałam moją nędzną chudobę na lichy wóz i z trwogą czekałam co będzie
dalej, aliści nie czekając długo za- -częły grać armaty za chwilę granaty
poczęły się rwać z hukiem nad głowami, a z lasu poczęły się wyłaniać ohydne
postacie strasznych bolszewików. Nie czekając dłużej trzęsąc się ze strachu
zaczepiłam szkapinę do wozu, porwałam maleństwo za chustkę i pod gradem kul
uciekłam wraz z innymi dalej od pozycji. Ponieważ bolszewicy zajęli już naszą
okolicę, więc uciekaliśmy w stronę Mińska Mazowieckiego pod bolszewików,
którzy po drodze rabowali z wozów co tylko się dało. Jechało nas kilkadziesiąt
fur, więc gdzieśmy tylko przystanęli zaraz samoloty polskie zaczęły krążyć nad
nami i myśląc, że to obóz bolszewicki obrzucali nas zaraz bombami, a nawet
artylerja wzięła nas na cel i zaczęła posyłać kartacze. Kręciło się wszystko
pod gradem kul, jak muchy w ukropie nie wiedząc, gdzie się podziać, aż w końcu
rozjechali się po lesie każdy oddzielnie. Po kilku dniach takiej tułaczki
głodni i ledwie żywi .ze strachu, wśród łun pożarów i grzmotów armat
zauważyliśmy, że bolszewicy zaczynają się cofać w popłochu zabierając po drodze
konie, wozy i mężczyzn ze sobą. Z tego powodu zapanował istny sądny dzień,
gdzie kto mógł uciekał, aby uniknąć bolszewików i ocalić podstawę swego bytu,
konia i wóz. Przyczepili się też i do mnie, ale widząc wóz połamany i lichego
bardzo konia na moje usilne prośby puścili mnie w spokoju. Gdy ta horda się już
przewaliła i strzały ucichły zaczęli się wszyscy zbliżać do opuszczonych
gospodarstw, więc podążyłam i ja za innymi. Tu czekała mnie straszna
rzeczywistość. Zboże do szczętu zniszczone, siano spasione, kartofle i te
nawet nie ocalały, co nie wykopane to najokropniej stratowane. Dom coprawda
pozostał, ale ani okien, ani drzwi nawet komin rozebrany. Słowem pustka i ruina
zupełna, tyle pracy i zabiegów poszło na marne i pozostało znów widmo
strasznego głodu. Bolszewicy zostali wprawdzie odparci, Polska ocalała, ale co
teraz robić, czem obsiać? Czem przeżywić konia i krowę? Z czego oddać dług i
czem cały rok przeżyć? Po wylaniu morza łez wzięłam się gorliwie do pracy. I znów
wszystko sama, uprzątnęłam pozostałe resztki zboża, doprowadziłam do jakiego
takiego ładu izdebkę i wzięłam się do roboty w polu, bo nie było nadziei, żeby
mąż na jesienne roboty wrócił. Zasiałam resztkami zboża kawałek pola, skosiłam
trochę potrawu, wykopałam resztki kartofli i tak pracując ciężko od świtu do
nocy, a nawet nieraz i w nocy doczekałam się późną jesienią powrotu męża.
Nadeszła znów ciężka zima głodna i chłodna, a potem jeszcze cięższa wiosna i
przednówek. Na samo wspomnienie aż ciarki przechodzą co człowiek musiał przecierpieć
i napracować się żeby obsiać i obsadzić znów jako - tako pole i nie umrzeć z
głodu. Łudził się tylko człowiek nadzieją, że może kiedyś będzie lepiej, że
może zajaśnieje jakiś jaśniejszy promyk, i tem tylko żył. Pracowaliśmy też
oboje z mężem ile tylko starczyło sił, obrobiliśmy swoje liche piętnaście mórg
i jeszcze trzeba było coś dorabiać bo tu tyle potrzeb. Siostrę trzeba było
spłacać, stodółkę jakąkolwiek postawić i obory też nie było, a mieszkanko też
tylko z łaski, więc niedojadając i niedosypiając pracując jak woły
oszczędzaliśmy każdy krwawo zapracowany grosz, byle kiedyś było lepiej. Za dwa
lata powiłam drugą córkę. Mąż wściekał się poprostu, ze złości nie szczędząc mi
różnych przykrych docinków, a cóż ja byłam winna i to maleństwo co go tak
ojciec nienawidził? Zaczął znów uciekać z domu, a ja z rozpaczy wylewałam całe
rzeld łez. Zrobił się też niezwykle gwałtowny i za byle co bił mnie, że siniaki
prawie nie schodziły ze mnie. Cóż było robić? Cierpiałam tak wszystko po cichu,
bo nawet poskarżyć się nie miałam przed kim. Zajmowałam się gorliwie pracą i w
niej znajdowałam ukojenie. Co zaniedbał mąż to ja starałam się naprawić.
Zaprowadziłam warzywnictwo, które na naszej ziemi niezgorzej się udawało,
chowałam cielęta, siałam len i wyrabiałam płótno, słowem pracowałam, jak tylko
mogłam wychowując przy tem dwie nielubiane przez ojca dziewczynki. Spłaciliśmy
już trochę długu, postawiliśmy niewielką stodółkę i dochowaliśmy się dwóch
krów. Było to wszystko owocem czteroletniej pracy. Męczyłam się tylko w tej
jednej maleńkiej izdebce i pragnęłam nadewszystko, żeby się kiedyś w życiu
doczekać własnego „kąta” i być gospodynią na własnych śmieciach. Mieszkając w
jednej sieni i w jednem podwórku nie mogłam chować żadnego drobiu, ani nawet
świni, gdyż rodzicom męża wszystko to przeszkadzało, a chcąc uniknąć przykrych
kłótni i nieporozumień wolałam już nic nie chować.
W roku 1925 doczekałam się
wreszcie syna, a z nim i nowych trosk, bo przybywało coraz więcej pracy, a
przytem zaczęłam zapadać na zdrowiu czując dotkliwy ból w krzyżu, a widocznie
z nadwyrężenia żył zaczęłam stopniowo tracić władzę w prawej ręce. Nic zresztą
dziwnego na taką pracę, sama sobie nieraz się dziwiłam skąd mi się bierze tyle
siły i zdrowia ale i ono widocznie z czasem się wyczerpało. Do tego jeszcze
przybyło mi najokropniejsze zmartwienie, okazało się bowiem po roku, że ten tak
upragniony przez ojca syn jest kaleką na oczy, mianowicie nie widzi na jedno
oko zupełnie, a na drugie bardzo mało, pomimo, że ma najczyściejsze i
najnormalniejsze oczy. Zdumiewali się lekarze, że coś podobnego jeszcze nie
widzieli i pomimo kosztów nic poradzić się nie dało i dziecko pozostało ku mej
strasznej rozpaczy prawie niewidome. Skończyły się wreszcie lepsze czasy,
nadszedł rok 26 — 27, a z nim kryzys i nowa niedola. Jeszcześmy nie zdążyli
spłacić wszystkiego długu siostrze, a o postawieniu choćby najskromniejszego
domku nie było już mowy, coraz to przygniatały większe podatki, ceny na
produkty wiejskie spadały, czasy stawały się coraz cięższe i nadzieja na
lepsze jutro znikła zupełnie. Pomimo, że pracujemy nadal wytrwale i dzieci już
pomagają, jednak końca z końcem związać nie można. O ulepszeniu czegoś wogóle
na wsi już dzisiaj myśleć nie można. Żyje się tylko z dnia na dzień i nawet na
ubranie i buciki dla dzieci do szkoły nie wystarczy już nie mówiąc o sobie
kiedy jedne buty czy ubranie nosi się po kilka lat, pomimo, że ono jest dzisiaj
nawet dość tanie, ale i na to nie można sobie pozwolić. Jak się żyje to
doprawdy strach pomyśleć. Mięsa nie jada się zupełnie, na mleko też nie można
sobie pozwolić, bo trzeba je sprzedać na podatki i choć na sól, bez której się
nie można zupełnie obyć. To też ludzie wyglądają nędznie, sczerniali na twarzy
o przygasłych oczach niechętni i źli. A już najgorzej to serce boli patrzeć na
dzieci, blade mizerne, smutne, a przytem bose i obdarte.
Co z tego, że człowiek
pracuje i pracuje? Przeęież z tej pracy iiiema nic dosłownie. Gnieździ się nas
pięć osób w jednej małej izdebce i to lichej, a do tego niema nadziei, żeby
można w przyszłości coś pobudować. Obórka (ze starej szopy) też się wali, a na
nową niema funduszów. Cały dochód to są trzy krowy, z których czerpie się na
wszystko fundusze, no i cośkolwiek latem z warzywa, ale i to pomimo okropnej
pracy dzisiaj się wcale nie opłaca. Po- zatem grunt jest przeważnie tak lichy,
że zboża ani kartofli sprzedać nie można. Więc cała podstawa bytu są trzy
krowy. Z nich trzeba wyciągnąć przeszło trzysta złotych podatku, jakie takie
ubranie, mydło, naftę, sól, zapałki, cukier choć dla chorego dziecka, kilo
słoniny na miesiąc, reperacja narzędzi rolniczych, bo o kupnie nowych to już
niema mowy. Do tego dochodzi jeszcze kupno zeszytów i książek dla dzieci do
szkoły i inne drobne rzeczy, bez których się obejść trudno. Na wszystko dać
muszą te krowy, które przecież cały rok się nie doją, tylko przeciętnie jakieś
osiem miesięcy, więc jak tu żyć? Zarobić już nigdzie nic nie można, bo i na
swo- jem jest co robić na dwoje ludzi nawet trzeba porządnie się na- harować i
to o głodzie. Bo jakże się dzisiaj żyje i czem? Przeważnie kartoflami. Na
śniadanie gotuje się zupę z kaszą czy żytnią zacierką, zabieloną mlekiem, na
obiad to już cokolwiek poświęci się słoniną kartofle, a do tego czysty żur czy
mizerna na pół postna kapusta, wreszcie na kolację po kawałku czarnego chleba,
a do tego pozostały z obiadu barszcz czy kapusta. Małym dzieciom tylko się daje
po kropli mleka, bo starsi na taki smakołyk nie mogą sobie pozwolić. Na
przednówku często i tego niema. Na takie rzeczy, jak mięso, masło, jajka,
cukier, nikt absolutnie nie może sobie pozwolić w najuroczystsze nawet święta.
Pozatem ludzie żyją jak odludki, wszelkie zabawy, wesela, chrzciny i inne
uroczystości rodzinne i towafzyskie zupełnie wyszły z mody.
Jeżeli ktoś pismo jakieś
prenumeruje to napewno składa się na to kilku, a nawet kilkunastu gospodarzy i
to najczęściej zalegają w prenumeracie. Co do organizacji to wszelkie
niezależne organizacje czy to dla starszych czy młodzieżowe w zarodku już są
tłumione albo tak prześladowane, że nie dopuszczą się do żadnych zebrań,
szykanuje się tak, że wkońcu zniechęcone przestają istnieć. Ja sama należę od
kilku lat do Koła Gospodyń Wiejskich, lecz w tych Kołach nic się nie robi, żeby
choć trochę ulżyć losowi wiejskiej kobiety. W tym roku niby zaczęty jest kurs
tkacki, lecz opłaty i składki są tak wysokie, że poprostu nie można sobie na to
pozwolić. Chciałabym koniecznie ten kurs skończyć, żeby potem móc cokolwiek
zimową porą zarobić, lecz strasznie mi jest trudno bo poprostu o grosz jest
dzisiaj na wsi trudno, a cóż dopiero mówić o złotówkach. Podatki są tak duże,
że wszystko pochłaniają i tylko o nich trzeba myśleć i jeżeli dziś ktoś ma
więcej jak jedną krowę, a nie chce widzieć sekwestratora to musi się
wszystkiego wyrzec, nawet własnego życia, a myśleć tylko o podatkach. Jedyną
troską, która mnie teraz trwogą przejmuje i z głowy dzień i noc nie schodzi to
są dzieci, co z nimi w przyszłości będzie, jak im byt zapewnić. O tem, że mnie
kiedyś będzie lepiej przestałam już myśleć, zresztą z nadmiaru pracy straciłam
już zdrowie i nie mam nadziei go odzyskać, a zresztą może to i lepiej. Nie będę
mieć więcej dzieci, a z tem i mniejszy obowiązek' co do ich wychowania.
Przecież teraz wychować dzieci to jest poprostu męczeństwo. Serce kraje się
poprostu z bólu, gdy odmówić mu trzeba kawałka chleba czy szklanki mleka.
Rozpacz targa nerwy jak patrzy się na dziecko, blade, mizerne, szczupłe i
wątłe, a nie możną dać mu tego co potrzebne jest dla pozyskania sił i zdrowia.
Już teraz nie dbam wcale o siebie, odmawiam sobie wszystkiego prócz łez, byle
tylko ulżyć doli dziecka. Lecz żadnych widoków na przyszłość niema, te
piętnaście mórg marnej ziemi nie można już podzielić na trzy części, bo cóżby z
tego było? A przecież i człowiek potrzebuje na starość na czemś dożyć, zresztą
chłopiec ośmioletni kaleka, dla niego by się to przydało, gdyż on już musi
pozostać na roli ze względu, że innej przyszłości dla niego niema. Pozostają
dziewczęta, dla nich już niema poprostu wyjścia. O posagach teraz niema mowy
bo skądże, gdy na sól braknie. Choćby do służby, ale gdzie ją teraz znajdzie?
Dać jakiś zawód na to znów trzeba funduszów, a skądże ich wziąć. Są to
dziewczęta niezwykle zdolne, wzorowo się uczą i zdumiewająco są pojętne, tylko
wątłe
i szczupłe. W tym roku już
jedna kończy siedem oddziałów, a na przyszły rok druga, ogromną mają chęć uczyć
się dalej, ale cóż z tego? Co ja nieszczęsna biedna matka na to poradzę. Ból
sercem targa chciałoby się dać temu dziecku coś na przyszłość. Chciałabym
wywalczyć im lepszą dolę od swojej, bo wiem, jak mnie ciężko było żyć na
świecie, a teraz jeszcze ciężej patrzeć na niedolę swych dzieci i beznadziejną
ich przyszłość. Gdybym miała jakieś znajomości, jakąś protekcję to starałabym
się na wszystko umieścić dziewczynki w jakiejś szkole zawodowej. Możeby się
można było wystarać o jakieś ulgi, zniżki czy coś, ale nie znam nikogo takiego
i nie wiem, gdzie się udać z moim zmartwieniem. Jeżeli ktoś będzie czytał ten
mój krótki pamiętnik, a nie zapomni i jeżeli to będzie w jego mocy, pomoże
cośkolwiek wybrnąć mi z mego zmartwienia, to do śmierci byłabym mu
nieskończenie wdzięczna. Nie mogę sobie wprost pomyśleć, jakażby radość
rozpierała moje stroskane matczyne serce, gdybym widziała swoje mizeraki uczące
się dalej.
Kończę ten swój opis czyli
krótki pamiętnik i chciałabym, żeby trafił do serca ludziom, którzy rozumieją
ludzką niedolę i odczują ciężkie życie, trudy i prace wiejskiej kobiety. Nie
pragnę nagrody tylko współczucia. Bo doprawdy niema chyba na świecie więcej
zapomnianej i niedocenianej istoty, jak wieśniaczka, a najbardziej u nas w
Polsce. A przecież my wszystko składamy w ofierze ojczyźnie i społeczeństwu, a
wzamian nie dostajemy nic. Wszystko co napisałam jest najszczerszą prawdą, a są
to tylko wyjątki, bo gdybym chciała napisać cały ogrom niedoli i nędzy
musiałabym pisać nie parę tygodni, ale parę lat i być uczoną. Nie dziwcie się,
że są błędy i niedokładności, bo przecież jestem samoukiem, a pisałam to
zmęczona całodzienną pracą, chorą ręką, często długo w noc, gdy oczy ze
zmęczenia kleiły się do snu i przy nikłem świetle przykręconej naftowej
lampki, a w dodatku pokryj omu przed mężem, żeby się nie wyśmiał ze mnie, że
bawię się w uczoną osobę.
Ze względu na niektóre
drastyczne szczegóły co do pożycia z mężem prosiłabym nazwisko moje zachować w
tajemnicy.
Dn. 21 listopada 1933 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz