wtorek, 15 stycznia 2013


Gospodarz ongi trzydziesto- morgowy w pow. błońskim
         ( mój pradziadek ten po prawej )

Na skutek wezwania w Gazecie Chłopskiej w Nr. 42 z roku 1933, postanowiłem i ja napisać parę słów ze swego życia. Po­nieważ przechodziłem dość poważne koleje w swojem tak stosun­kowo krótkiem życiu, zgóry przepraszam za błędy i nieudolność w pisaniu, bo jak się dowiemy z dalszego pisania nie dostałem od­powiedniego wykształcenia, aby napisać lepiej.                                
                                                                                                     
PAMIĘTNIK CHŁOPA

Urodziłem się dnia 4 kwietnia 1896 roku we wsi Wielgolas pow. Warszawski w okolicy pięknej i bogatej, jakby powiedzieć w kra­inie miodem i mlekiem płynącej. Rodzice moi posiadali gospo­darstwo rolne dwadzieścia cztery morgi ziemi, w czem połowa była doskonałych nadrzecznych łąk i połowa ziemi ornej również bardzo dobrej. Prowadzili gospodarstwo warzywniczo-mleczne i produkty to jest mleko, okopowe warzywa i owoce odwozili do Warszawy, otrzymując za to przeciętnie od 150 do 200 rubli miesięcznie, co na czasy przedwojenne było dosyć dużo.
Rodzeństwa było nas troje, dwie siostry j ja, jedna starsza ode mnie o trzy lata i druga młodsza również o trzy lata. Pomimo, że wieś nasza składała się 75 osad, szkoły u nas nie było. Ja do lat dziesięciu uczyłem się w domu, później chodziłem do szkoły trzy zimy w Dębem odległym od nas o pięć kilometrów i tam skończyłem te trzy oddziały rosyjskiej szkoły powszechnej. Potem już praco­wałem wraz z ojcem w gospodarstwie.
W roku 1911 ojciec wydał-starszą siostrę zamąż dając jej około półtora tysiąca rubli posagu. Pozostało nas dwoje. W roku 1914 wybuchła wojna i trzeba nieszczęścia, że w tym czasie ojciec za­chorował dosyć poważnie na żołądek, wytworzył się jakiś wrzód na żołądku i ta choroba pociągnęła za sobą szalone koszta. Parę miesięcy ojciec leżał w szpitalu Pańskiego Przemienienia na Pradze; ponieważ za wszelką cenę postanowił się ojciec ratować, a uwa­żając, że w szpitalu niema należytej opieki lekarskiej kazał się przenieść do lecznicy w Aleje Jerozolimskie i tam płaciliśmy za pokój wraz z obsługą jedenaście rubli dziennie (było to w roku 1915). Prócz tego konsylja lekarskie raz i dwa razy w tygodniu kosztowały trzydzieści rubli za każde takie konsyljum, no i rezul­tat był taki, że 8 grudnia kazali nam ojca zabrać do domu, a 16 grudnia ojciec nam umarł.
Ja wtedy liczyłem dziewiętnasty rok życia i byłem zamłody, żeby mi ojciec zapisał gospodarstwo i tak zostało, prowadziłem gospodarstwo z matką ponieważ matka też nie miała bardzo zdro­wia. Więc ja się ożeniłem w roku 1916 i pomimo, że nie miałem tytułu własności, teść mój dał mi zaraz po ślubie trzy tysiące ru­bli jako posag dla córki i z tego, jak również i z gospodarstwa, po­nieważ prowadziłem całe gospodarstwo po ojcu zacząłem się dora­biać. Założyliśmy wtedy spółkę handlową w Dębem Wielkiem z księ­dzem Zarębą na czele, w której byłem wiceprezesem. Zrobiliśmy udziały po pięćset rubli i zebraliśmy 45 tysięcy rubli, jako kapitał za­kładowy. Ja wykupiłem siedem udziałów i po dwóch latach handlu dostałem ztamtąd osiem tysięcy rubli. Prócz tego w końcu roku 1916 założyliśmy spółkę mleczarską i sklep spożywczy w naszej wsi, w któ­rej byłem kasjerem do jesieni 18 roku t. j. do mojego wyjazdu ze wsi. I tu prowadziliśmy dość duże obroty, bo wysyłaliśmy od 1600 do 2000 litrów mleka dziennie do Warszawy. Spółki obie prosperowały świetnie dając współudziałowcom poważne dochody. W roku 1917 ponieważ były to czasy okupacji niemieckiej i trzeba się było bardzo Uczyć czem wolno handlować, a czem nie i ja też miałem przejście. Miałem ogromnego stadnika, którego agenci Fran­kowskiego zapisali na kontyngent mięsny szacując go trzysta rubli, a w prywatnym handlu byczek ten był wart więcej, jak 800 rubli. Nie chcąc tyle stracić, a ponieważ należałem do C. T. R. w Mińsku Mazowieckim wystarałem się przez to Towarzystwo od władz niemieckich papier, że jako rozpłodowca nie wolno mi go zabrać, i nie wzięli, ale po paru miesiącach stadnik stał się za ciężki na krowy no i trzeba było go sprzedać i sprzedałem go pocichu rzeźnilcom uzyskując cenę 875 rubli, ale niestety znalazł się sąsiad podły, który mnie oskarżył do żandarmów niemieckich, że ja zrobiłem talu szmugiel, no i żan­darmi zrobili dochodzenie, protokuł, rezultatem był sąd i wyrok skazujący mnie na cztery miesiące więzienia. Aresztowali mnie przy sprawie i byłbym rozumie się dokonał żywota na Pawiaku przez te cztery miesiące, gdyby nie szybka interwencja księdza Zaręby o niezrównanym wprost talencie i energji, bo jak wiemy niełatwo było skłonić niemców do zmiany wyroków. Jednak ks. Zaręba mnie wyratował z więzienia po jedenastu dniach wyrobiwszy u generała gubernatora Beselera papier, mocą któi’ego zamieniono mi więzienie na karę pieniężną w sumie sześciuset marek niemieckich. Przez te jedenaście dni, które przesiedziałem na Pawiaku zdążyłem poznać całą okropność niemieckiej opieki. Coprawda były to czasy gło­du po miastach, ale jak mi z domu przysłano piętnaście funtów chleba, dziesięć funtów wędliny, dwadzieścia jaj i coś tam z na­biału, to mnie jak na kpiny oddano dwa jajka, a niemcy tak ludzi żywili, że mnie po jedenastu dniach nikt nie mógł poznać, bo wy­glądałem jak szkielet. W roku 1918 siostra moja młodsza powia­da mi, że się będzie żenić do domu na połowę gospodarstwa. O my­ślę sobie: to będzie źle zostać na dwunastu morgach, to mi się nie bardzo podoba, chciałem ją spłacić, ale jakoś się nie szykowało. Ona dostawała stosunkowo duży posag, a nie trafiał się nikt po­dobny, żeby ją wziął z domu, więc ona chce się żenić do domu. Ja jednak po namyśle nie chcąc dzielić tej gospodarki na dwoje, po­stanowiłem ja się usunąć z domu zostawiając całe gospodarstwo siostrze, ale znów nie trafiał się tak bogaty kawaler, żeby mnie spłacił i tak źle i tak niedobrze, ano nie było innej rady tylko zo­stawić czasowi siostrę wraz z gospodarstwem, a ja zacząłem szukać dla siebie gospodarstwa do kupna. I w lipcu 18 roku gospodarkę znalazłem i .zgodziłem w Starej Miłośnie trzydzieści morgów ziemi wraz z budynkami za 32 tysiące rubli i w sierpniu zrobiliśmy akt rejentalny, a ponieważ niemcy już nie pozwalali robić aktów na ruble, więc przeliczyliśmy na marki po 2.16 fenigów za rubla. Rozumie się, że tyle pieniędzy nie miałem swoich, ale po wycofaniu ze spółek i zebraniu, gdzie tylko jakie miałem zrobiłem około trzy­dziestu tysięcy marek, resztę, część pożyczyłem od znajomych, część były właściciel poczekał mi na hipotekę i kupno się przeprowadziło w roku 1919. W lutym siostra wyszła zamąż i spłacili mnie, ja temi pieniędzmi pokryłem część długów.
Mnie na nowem gospodarstwie ułożyły się warunki dość możli­wie, ponieważ jesienią 1918 roku przeprowadziłem się na nowe go­spodarstwo, zimową porą sprowadziłem około pięćdziesiąt wozów nawozu od wojska z Rembertowa, dokompletowałem okna inspek­towe do pięćdziesięciu i zaprowadziłem warzywnictwo na większą skalę. Ponieważ rok 1919 wywdzięczył się za pracę dobrze, zbiory miałem ogromne, a ceny na warzywa były dobre, oddałem resztę długów i nawet zostały mi pewne oszczędności.
Przyszedł pamiętny rok 1920, inwazja bolszewicka. Do lipca życie nam szło normalnym trybem. Kiedy bolszewicy zaczęli wła­zić do Polski, mnie jakoś do wojska nie wołano, nie mogąc wytrzy­mać, że to ojczyzna tak potrzebuje ludzi, a ja siedzę w domu, za­pisałem się na ochotnika z koniem do 1-go pułku szwoleżerów z ka­drą na Ułańskiej w Warszawie i pojechałem do wojska w pełnym rynsztunku z umundurowaniem, siodłem, nawet szablą, a ponieważ takich ochotników zebrało się sporo, zrobili z nas 201 pułk szwo­leżerów i w końcu lipca wysłali nas na front. Wyjechaliśmy z Wi­leńskiego Dworca pociągiem i zajechaliśmy pod Małkinię, tam się wyładowaliśmy poszliśmy na południe od kolei i zaraz na drugi dzień mieliśmy pierwszą potyczkę z bolszewikami. I tak cofając się pod Warszawę stoczyliśmy z niemi kilkanaście w'alk. W czasie decy­dującej bitwy pod Warszawą, byłem w boju pod Radzyminem i ostatnią potyczkę mieliśmy już w pościgu za bolszewikami pod Płońskiem, gdzie mi ranili konia w tylną nogę i wtedy zostałem przydzielony do Polowego Szpitala Koni Nr. 6 już jako kapral, ponieważ pod Warszawą dostałem nominację od kapitana Zielazic- kiego. I przy szpitalu koni byłem do 23 grudnia, gdzie nawet w końcu pełniłem funkcję furażera. Ostatnio staliśmy w Gródku pod Rów­nem i stamtąd zostałem zwolniony do domu.
Po mojem odjeździe do wojska w domu działy się hece. Kiedy już bolszewicy podchodzili pod Warszawę, polskie wojska zrobiły ostatnią linję obronną między innemi i przez naszą wieś. Spędzili tam ogromną moc wojska i taborów więc można sobie wyobrazić co ucierpiały gospodarstwa rolne. Mojej żonie (ponieważ żona ze służbą została na gospodarstwie), zabrało wojsko cztery krowy, na trzy dali kwity, a jedną zabrali bez kwitu, a w końcu coś koło 8 sierpnia wypędzili ludność cywilną z naszej wsi i rozumie się i żonę i to tak gwałtownie pędzono ludność cywilną z domu, że żona zaledwie złapała, jak to się mówi co w rękę wpadło. Zładowała na dwa wozy, bo jeden do swego przynajęła, zabrała ostatnie dwie krowy, które zostały, cielaka półrocznego kazała służącemu zarżnąć, drób także wybiła i wyjechała do Warszawy, zostawiając całe go­spodarstwo na pastwę losu, a wtedy wojsko i rozmaite cywilne pa- sorzyty, które pochowały się po lasach i piwnicach przed tymi co wyganiali, naprawdę po swojemu zaczęli gospodarować, tak, że jak żona po dziesięciu dniach wróciła do domu to zastała jeden obraz nędzy i ruinę do najwyższego stopnia. Z płotów nie pozostało ani śladu, nawet budynki co drewniane to rozebrali i spalili. W mie­szkaniu okna i drzwi powyrywane, szafy i kredensy rozbite. Po­siadałem dość ładną bibljoteczkę, wszystko zniszczone, podarte i rozkradzione. Miałem- pasiekę dwadzieścia roi pszczół, nic nie zostało, ule w części poprzewracane, w części rozniesione po polach. Miałem ładny komplet narzędzi stolarskich i warsztat i z tego ani śladu. Jednem słowem zostało tylko to co nie miało żadnej war­tości, lub nie dało się wziąć z miejsca, jak np. murowany budynek co zaś do zbiorów także wszystko rozkradzione. Warzywa w części stratowały tabory, reszta wyrwana, kartofle wykopane, ze stodoły wyniesione było wszystko, \\;ęc żona kazała pozbierać po polach i łąkach resztki zboża co konie nie zjadły i nie zdążyły zrosnąć, i pu­ściła na młockarnię to omłóciła tego wszystkiego razem t. j. żyto, owies, jęczmień i pszenicę dwa i pół koi*ca na pół zrośniętego ziarna.

O  warzywach niema mowy. Kartofli ukopała coś około osiem korcy, to były zbiory z trzydziesto-morgowego gospodarstwa. Komisja Szacunkowa od strat i szkód wojennych oszacowała u mnie straty na pół miljona marek i dali żonie odpowiedni protokuł z pieczę­ciami i mieli niby to zapłacić, ale płacą do dzisiaj. Za te trzy krowy co wojsko dało kwity, to zapłacili w końcu 1921 roku po sześć tysięcy marek za krowę, ale marki już wtedy tak spadły, że za osiemnaście tysięcy butów nie można było kupić. Jak już nad­mieniłem, 23 grudnia wróciłem z wojska, no i zastałem taką rutaę gospodarstwa. I rozpacz mnie ogarnęła, że z takiego dobrobytu jaki zostawiłem parę miesięcy temu idąc nadstawiać piersi i wal­czyć za ojczyznę zastałem taką biedę, tembardziej, że zrobili to swoi, a nie nieprzyjaciel. Ale cóż było zrobić, poddać się biedzie, nie za nic, byłem młody, posiadałem tę pewną werwę wojskową, więc wziąłem się szczerze do pracy. Były coprawda inne czasy, ale wkrótce znowu się jako tako dorobiliśmy tembardziej, że ja w dalszym ciągu handlowałem czem się dało, a przeważnie lasem kupując działki, jak mniejsza to sam, jak większa to ze wspólni­kiem i jako tako szło.
Na początku 1921 roku były u nas wybory na sołtysa, ano przy­jechał wójt z sekretarzem i mimo moich próśb i perswazji wybrano mnie na sołtysa. Próbowałem się jeszcze u pana starosty jakoś wytłumaczyć, nic nie pomogło i zostałem sołtysem. A naprawdę bałem się tego, bo Miłosna to niebyłe praca dla sołtysa. Jest zgórą sto osad, masa letnisk, jest ogólnie około dwudziestu sklepów, fa­bryka, zakłady ceramiczne, około półtora tysiąca ludności ogółem. Więc to praca nielada, a tu moje gospodarstwo wtedy właśnie wię­cej jak kiedyindziej potrzebowało gospodarza niepodzielnie. A tu jak na złe, zaczęły się po tej wojnie tworzyć rozmaite stowarzysze­nia i do wszystkiego musiałem należeć, bo mię ludność nie chciała nijak pominąć. A więc starałem się być jaknajwięcej czynnym i podołać wszystkiemu. Założyliśmy ochotniczą straż pożarną, w której byłem kasjerem, w kooperatywie spółdzielczej, gdzie było 430 członków, byłem prezesem Rady Nadzorczej, przy budowie ko­ścioła byłem w dozorze, w komisji sanitarnej przy gmii.ie, w radzie gminnej, w komisji rewizyjnej, w komisji drogowej i w innych. Mi­mo jednak takiego nawału pracy byłem bardzo szczęśliwy. Do­prowadziłem swoje gospodarstwo do pewnego normalnego trybu, wyremontowałem budynki gospodarcze, pobudowałem parkany nawet murowane. Pozostał mi tylko dom, który się walił, był obszerny jakiś jeszcze po-dworski budynek, któremu chcę poświęcić więcej słów, ponieważ on był początkiem mojego bankructwa i dzi­siejszej biedy. Otóż była to rudera osiemnaście metrów' długa i dziesięć metrów szeroka, całe wiązanie dachu jak i belki były zgniłe, ale mury zdawało się możliwe. Majster obliczał, że to będzie kosztowała ta przeróbka cztery tysiące zł., więc w 1924 roku postanowiłem i dom przebudować t. j. 1 metr 50 centymetrów nadbudować go wyżej, bo był za niski i nakryć dachówką. Otóż jak to się ruszyło i za­częliśmy rozbierać to się okazało, że i cegła też jest w części ze­psuta. Jednem słowem, że zamiast 4000 'Ą. kosztował 9000 zł. A tu jak na złe, ceny na warzywa zaczęły spadać i go­spodarstwo już nie dawało takich dochodów jak przedtem. Co mogłem, to zrobiłem ze swoich pieniędzy, ale to nie starczyło, więc zacząłem pożyczać i napożyczałem przeszło 3000 zł. od znajomych tak na słowo bez weksli, ale na krótkie terminy. Więc jesienią 1924 roku trzeba było to poregulować, ano dowiedziałem się, że jakiś N*** w Warszawie pożycza pieniądze na hipotekę. Więc myślę sobie, pozałatwiam te drobne długi, będę miał z jednym do czynienia i pojechałem do niego, owszem powiada mi pożyczy wiele mi potrzeba, ale tylko na hipotekę i żąda 5% miesięcznie. No co- prawda wtedy nie można było taniej dostać, więc zgodziłem się z nim i umówiliśmy się do hipoteki. Kiedy już przyszliśmy do rejenta, to on mi powiada, że na wypadek spadku złotego jak np. marki on sobie stabilizuje tę pożyczkę w dolarach. Ja się trochę zląkłem i nie wiedziałem co zrobić, ale ponieważ już zrobiłem tyle zachodu, a nawet i rejent powiada, że niema się czego obawiać, bo złoty może polecieć jak marka to dolar zdrożeje, ale i towary zdrożeją to na jedno wyjdzie. No i ja głupiec zgodziłem się na to, po­nieważ pożyczałem od niego 4000 zł., doliczyliśmy procent za rok co uczyniło 2400 zł., wię,c razem 6400 zł. Przeliczyliśmy na dolary po 5,18 i tę sumę zabezpieczyliśmy na hipotece. Po roku dolar zdrożał a produkty rolne jeszcze staniały. Ja nie miałem możności oddać jemu pieniędzy, tembardziej, że w tym mniej-więcej czasie Rząd Polski zestabilizował marki w stosunku złotego i ja pomimo jaknajskrupulatniej prowadzonych rachunków sołtyskich, zapłaciłem zgórą 400 zł., a to z tego względu, że nie ogłosili nam, że ta sta­bilizacja nastąpi i ja zbierałem akurat w tym czasie składkę ogniową podług starych markowych rozkładów i kiedy zawiozłem kilkadzie­siąt miljardów marek do Tow. Ubezpieczeń Wzajemnych już po dniu stabilizacji, to oni nie chcieli tego uwzględnić i zrozumieć, że zbierałem pieniądze podług starego kursu i musiałem zapłacić ze swej kieszeni 430 zł. Tę tak niewdzięczną służbę sołtyską pełniłem z górą pięć lat, bo tak czekano na zatwierdzenie samorządu gmin­nego i starosta nie chciał wyznaczyć nowych wyborów.
Ponieważ nie oddałem N*** pieniędzy, płaciłem mu jakiś czas procent, ale już od całej sumy i to ze zwyżką dolara, kiedy wiosną 26-gc roku dolar doszedł do 13 zł., to ja już i procentów nie miałem możności płacić. Więc licząc na to, że stanieje, wystawiłem mu na pewną sumę procentów w dolarach weksel. On wtedy weksel oddał do protestu i zażądał rejentalnie całej należności. Ja nie mając wyjścia zmuszony byłem sprzedać cały majątek, nie chcąc dopuścić do licytacji i oddać mu pieniędzy co uskuteczniłem w sier­pniu 1926 roku i za te 4000 zł., które Od niego pożyczyłem zapła­ciłem 14.800 zł. (czternaście tysięcy osiemset złotych). Ponieważ za majątek wziąłem 30.000 zł., (bo ceny na ziemię wtedy były niskie), więc N* * * zabrał mi połowę mojego majątku. Ponieważ bankruc­two w owe czasy było jeszcze czemś nowem i w oczach i w poję­ciach ludu, czemś wprost karygodnym, a ja już tym razem byłem poważny bankrut, więc nie cłicąc być pośmiewiskiem ludzi, posta­nowiłem przenieść się w inne okolice, gdzie mnie nie znano. Więc za pozostałe mi pieniądze kupiłem w Błońskim powiecie, a właściwie wziąłem z parcelacji majątku Krze osiemnaście morgów ziemi gołej bez zbiorów i zabudowań, godząc po 675 zł. morgę. Wpłaciłem dwie trzecie należności (na jedną trzecią Bank Rolny dał nam pożyczkę w listach zastawnych), więc po wycofaniu się ze wszystkich prac społecznych, gdzie pracowałem nawiasem mówiąc z żalem żegnany przez współpracowników i ludność, przeprowadziłem się ze Starej Miłosny do Krzów, we wrześniu 1926 roku. Tu mnie znowu czekały przykre i smutne rzeczy.
Ziemia szykowana do parcelacji nieuprawiana, a tu twarda je­sień, trzeba było na gwałt jako tako zaorać i choć trochę oziminy zasiać, no i jakieś choćby prowizoryczne budynki postawić, żeby się na zimę wprowadzić, bo już rodzinę miałem sporą, pięcioro dzieci i żonę, więc na to wszystko to jest na konie, na zasiew i budulec wydałem sporo pieniędzy. Prócz tego żywić rodzinę cały rok z go­tówki, pochłonęło więcej gotówki, aniżeli ja miałem. Musiałem po­życzyć pieniędzy na wysokie procenty, bo cztery, a nawet i pięć procent miesięcznie, a tu jak na złe w 1927 roku ziemia dała bar­dzo kiepskie zbiory, zapuszczona przez dwór do najwyższego sto­pnia, nie dała się oszukać, a w pierwszym roku niemożliwie było wszystkiego zrobić, jak być powinno. Wobec tego wszystkiego długi zaczęły rosnąć z szaloną szybkością, bo procentów nie mogłem pokrywać z gospodarstwa, więc z procentów zaczął się tworzyć ka­pitał, a jeszcze na domiar złego przyjechał instruktor z Grodziska Mazowieckiego i namówił mnie to jest prawie siłą wmówił we mnie, ażeby wziąć na wypłat drzewka owocowe i założyć sad handlowy. I wziąłem dwieście sztuk z Sejmiku Powiatowego w Grodzisku Ma­zowieckim jesienią 1927 roku a ponieważ była to ta pamiętna zima z 1927 na 28 rok,żewszystkie drzewka zmarzły, tak,żenić absolutnie nie zostało, a ja wystawiłem weksle na 750 zł. i prócz tego zapłaciłem 40 zł. gotówką za koszta przewozu, jednem słowem, że pomimo nad­ludzkich wprost wysiłków tak mi szło to gospodarstwo, że po trzech latach miałem już z górą 6000 zł. długu, a naprawdę to może pożyczyłem 1500 zł. a może i to nie, a to reszta to tak sza­lenie szybko się mnożyły te procenta, że trudno było nastarczyć obliczać, a co dopiero odpłacać. Ponieważ ziemię już doprowa­dziłem do należytej kultury i wyprawiłem przez te trzy lata, w roku 1929 zbiory miałem bardzo ładne, ale mimo to widziałem, że sobie mię dam rady z tymi długami, a już miałem przecież doświadczenie, więc nie chcąc dopuścić do tego, aby mi długi znowu przepoło­wiły wartość gospodarstwa, postanowiłem sprzedać zawczasu. Więc podszykowałem wszystko, żeby jaknajlepiej wyglądało i puściłem do sprzedania, jakoś nie czekałem długo. Trafił się kupiec i jesienią 1929 roku sprzedałem uzyskując cenę 26.000 zł., prócz długu bankowego najpierw rozumie się poregulowałem wszystkie długi prywatne, nie spłaciłem tylko tej pożyczki za drzewka, bo ona była na raty. Za pozostałe pieniądze kupiłem inne gospodarstwo, również z parcelacji z tego samego majątku nawet większe, bo dwadzieścia jeden mórg tylko ogromnie zapuszczone i coprawda nie przy samej szosie. Zapłaciłem 19.000 zł., tysiąc złotych kosztował akt rejentalny prze­pisania tytułu własności, tak, że nie pozostało mi gotówki, ale i dłu­gu prywatnego nie zrobiłem. Inwentarz przeprowadziłem z tamtej gospodarki. Po przeprowadzeniu się na nowe gospodarstwo, po­stanowiłem sobie już nie pożyczać ani grosza od nikogo, żeby jak to się mówi najgorzej było. Jednak pomimo największych oszczę­dności i najdalej idących ostrożności wprost pomimowoli robią się długi, bo produkty rolne coraz bardziej taniały i nie było, no i tem- bardziej dziś niema możności pokrywać wszystkich potrzeb i wy­datków, tak że rozmaite sumy pozostają niewpłacone na czas, czy to podatków, czy rat bankowych, czy też innych zobowiązań i przez to samo dług wzrastał, tak, że po roku jak obliczyłem (bo muszę powiedzieć, że wprowadziłem w swoim gospodarstwie rachunko­wość) już miałem tysiąc złotych długu, tak, że się nic nie poży­czało, a dług się zrobił, więc zacząłem się nad tem zastanawiać, wi­dząc, że się znajduję w rozpaczliwem położeniu. Co będzie dalej, jak tak będzie szło, a tu niema widoków ku lepszemu. Zacząłem kombinować czy nie lepiej byłoby spróbować w inny sposób prze- żyć ten kryzys, ażeby choć tej reszty majątku nie stracić, bo wszak mam przecież dzieci i mnie czeka starość. Więc' po namyśle postanowiłem gospodarstwo puścić w dzierżawę, a samemu zarabiać na utrzymanie rodziny i tak zrobiłem. Ziemię wraz z budynkiem puściłem w dzierżawę za 800 zł. rocznie płatnych zgóry. To akurat starczało na pokrycie rat i podatków. Inwentarz żywy i martwy, jak również zbiory sprzedałem i znowu oddałem, gdzie byłem co winien. Pozostało mi 1800 zł. Narazie miałem dostać posadę ogrodnika w Warszawie, a te pieniądze miałem złożyć, jako kaucję, ale ponieważ nie mogłem na termin umówiony zebrać go­tówki, tam wzięli kogo innego, ja zaś zostałem jak to się mówi na koszu, nie mając nic podobnego. Więc aby żyć z gotówki ku­piłem dozorstwo w Warszawie za 1850 zł. i od pierwszego stycznia 1929 roku wyprowadziłem się do Warszawy. Pensji tam było 125 zł. miesięcznie. Liczyłem na to, że jeszcze się gdzieś coś do tego zarobi i będzie się żyć. Jakoś zaraz w styczniu coprawda za protekcją dostałem pracę w fabryce „Rygawar” na Pradze (obuwie gumowe). Zarabiałem pięć zł. dziennie to już jedno z drugiem starczało na utrzymanie rodziny. Ale niestety wskutek małego zbytu na wyroby fabryka stanęła 12 maja i razem ze wszyst­kimi zwolniono i mnie i już żadnej roboty dostać nie mogłem, bo następował coraz większy zastój. Z dozorstwa nie mogłem wyżywić i przyodziać rodziny. Zacząłem kombinować jeszcze ,co innego i w sierpniu sprzedałem to dozorstwo a kupiłem sklep na Targówku. Na dozorstwie trochę zarobiłem, bo wziąłem 2200 zł., za sklep z urządzeniem i mieszkaniem zapłaciłem 1550 zł., za resztę gotówki wstawiłem towar i zacząłem handlować. I tak szło do pierwszego stycznia 1931 roku, wtedy mój dzierżawca zamiast mnie wpłacić 800 zł. tenuty dzierżawnej, to on mnie zawiadomił, że się wypro­wadza z mojego gospodarstwa. Narazie nie mogłem dostać innego dzierżawcy, gospodarstwo przecież nie mogło zostać bez opieki, więc zmuszony byłem sklep zlikwidować i z powrotem przepro­wadzić się na gospodarstwo, na sklepie znowu straciłem dużo pie­niędzy, bo sklepy już o 50% staniały, a prócz tego dawało się na kredyt, więc za sklep wziąłem 850 zł. i na książce zostało u ludzi około 300 zł., których do dzisiaj nie odebrałem i prawdopodobnie nie odbiorę. Po uregulowaniu podatków za sklep i kosztów prze­prowadzki pozostało mi około tysiąca zł. i z tem zacząłem na nowo gospodarować, kupiłem najpierw krowę, konia z wozem i zboża na chleb i na zasiew, ale na narzędzia rolnicze już nie starczyło, pług mi został, bo dzierżawca też nie miał pługu, więc prosił, żeby mu zostawić, bronę i wialnię to sam sobie zrobiłem i wiele innych drobiazgów ale sprężynówki i sieczkarni do dzisiaj nie mam i nie mam możności kupić.
Po powrocie z Warszawy myśląc sobie, że może ja nie umiem go­spodarować (pomimo to, że w swoim czasie dostawałem pierwsze nagrody za hodowlę inwentarza na wystawach rolniczych, jak rów­nież dostałem list pochwalny od C. T. R. i K. R. za wzorową uprawę ziemi w roku 1929), oddałem swoje gospodarstwo pod nadzór re­jonowego instruktora rolnego z Grodziska i dostosowując się do jego rad i wskazówek wspólnemi siłami staraliśmy się zwiększyć do­chody z gospodarstwa, mimo to jednak niema wprost możności i mogę śmiało powiedzieć niema dziś mądrego, ażeby mógł pokryć rozchody dochodami z gospodarstwa, czy to małorolne, czy nawet większe to z małą różnicą, bo jak większe gospodarstwo to i rozchody większe.

I znów gospodaruję, a właściwie męczę się te dwa lata na tym kawałku ziemi, dzieci mam już sześcioro, dwie córki i czterech sy­nów, najstarsza ma lat szesnaście, najmłodszy ma rok, ja z żoną to razem osiem osób do wyżywienia i przykrycia, troje chodzi do szkoły i na nich jest poważny wydatek, bo trzeba je jako tako przy­kryć i obuć, a to książki i zeszyty i wiele wiele innych wydatków domowych, bo co nam potrzeba kupić to trzeba płacić drogo, a za nasze produkty, to jest zboże, warzywo i okopowe, jak również drób bierze się grosze, a wiele jeszcze jest wypadków, jak naprzykład teraz w naszej okolicy panuje jakaś zaraza świń i drobiu i mnie w tych dniach wyzdychało całe stado gęsi, na które się liczyło, że na Boże Narodzenie się je sprzeda i coś się za nie załatwi.
Obecnie inwentarza posiadam mało bo nie mam za co kupić, mam jedną krowę, cielaka, jednego konia (a przydałoby się dwa) dwoje świń i około trzydziestu sztuk kur i kaczek, ale nie wiem, jak to długo będzie żyć, bo jak się zaraza zakradnie to trudno ją wytępić.
Otóż jak powiedziałem z dochodów jakie daje gospodarstwo trudno pokryć drobnych rozchodów na dom, a co mówić o ratach bankowych i podatkach, a prócz tego jeszcze i procenta są do re­gulowania, choć to dziś już nikt dużego procentu nie żąda, ale i ma­łego niema z czego zapłacić, dziś każdy rolnik stara się uczyć wszyst­kiego, a właściwie to go bieda uczy i robi sobie sam wszystko, do kowala jedzie z jakąś robotą, jak już sam nie może zrobić i już nijak się nie może obejść bez tego, stare kapoty wyciąga z kątów, gdzie już po kilka lat leżały i przeszywa i łata sam w domu jak może, bo nawet na krawca te parę groszy niema, buty jak się psu­ją to sam jak może zeszywa zbija gwoździami, bo nowych nie może kupić, bo i na reperację starych niema. Połowa ludności na wsi żyje przeważnie kompotem kartoflanym i to z postem, a druga połowa to sobie niby krasi, ale jak ano pół kilograma słoniny na tydzień kupuje, a swojego wieprzaka, żeby sobie ktoś zabił, jak to dawniej bywało to się wcale nie słyszy, ażeby ktoś sobie na taki zbytek po­zwolił, a co do mleka to aż przykro mówić, że to niby powiadają, że chłop na wsi to ma wszystko swoje, no i mleko też, ale niestety na wsi nikt sobie nie pozwoli zjadać, albo przynajmniej dziecko poczęstować mlekiem i nieraz, aż człowiekowi markotno, niejedna matka ze łzami w oczacli musi odmówić proszącemu dziecku tej kropli mleka, bo na sól i zapałki trzeba uzbierać, a przecież wie­czory teraz są długie, trzebaby coś zrobić, dzieci lekcję muszą od­robić więc i nafty trzeba kupić, a to wszystko takie drogie, dwa kilo soli, iy2 litra nafty i zapałki to już dwa złote na tydzień, a na te dwa złote kilo masła trzebaby sprzedać, a czy się go uzbiera czy krowy dadzą tyle?
Teraz na jesieni to jeszcze jako tako ludzie się starają co kto może wyciąga sprzedaje i chociaż niesolonego nie je, ale na przed­nówku znam w mojej okolicy (nie chcę wymieniać ich nazwiska), któ­rzy całemi tygodniami jedli bez soli, więc można sobie wyobrazić, jakiż to obraz nędzy musi być tam, gdzie już soli niema zaco kupić.
Ja ze, swoją rodziną jeszcze chwała Bogu nie jadłem bez soli, ale nieokraszone to już wiele razy.
Zabudowania moje składają się z jednego tylko budynku, to jest stodoły, w jednym sąsieku zrobione jest mieszkanie tak pro­wizorycznie i zdawało się na tymczasem, a tu jednak czas coraz trudniejszy, niema mowy o pobudowaniu domu i nie wiem jak jeszcze długo będziemy musieli marznąć w tej prowizorycznej izbie, na oborę i stajnię też do tej stodoły jest przylepiona szopa z gliny i tam się cały inwentarz mieści, smutno się przedstawia całość, bo nawet płotu niema możności postawić, bo robotę to bym sam wy­konał, ale materjał trzeba kupić, a tu niema zaco. Z narzędzi rol­niczych mam pług, bronę, pogłębiacz, radło, znacznik „jordana” do kartofli i buraków, potrzebne mi są koniecznie sprężynówka, siecz­karnia i waga, jak również przydałaby się młockarnia, kierat i siew- nik. Ziemia moja mogę powiedzieć jest w dobrej kulturze, w ostat­nich czasach poodnawiałem stare rowy i w niektórych miejscach wykopałem nowe, wykopałem również dosyć dużą sadzawkę przy domu, a glinę rozwiozłem na piasczyst^ ziemię, zastosowałem w ca- łem gospodarstwie (rozumie się podług wskazówek instruktora) odpowiedni płodozmian, czyli tak zwaną czteropolówkę, stosuję na­wozy sztuczne z bardzo dobremi skutkami, ale to wszystko dziś na niewiele się przyda.

Dzięki temu, że żona moja potrafi robić płótno samodziałowe, a córki jej w tym pomagają, więc siejemy len i kobiety same go moczą, międlą, przędą i wyrabiają płótno, wobec czego chociaż bie­lizny nam nie brak, gdyby było zaco owiec kupić to możnaby i weł- niaki robić na ubrania i skóryby były na kożuchy, bo już hodo­wałem owce w swoim czasie i wiem co one są warte w gospodar­stwie, ale choćby ze dwoje na nasienie niema zaco kupić tembar- dziej, że w tej okolicy ludzie nie chowają owiec i trzebaby po nie gdzieś jechać dalej. Ja zaś zimową porą poza młócką ręczną i in- nemi robotami codziennemi robię okna inspektowe (bo choć na małą skalę, ale jeszcze prowadzę warzywnictwo), reperuję i uzupeł­niam wszelki sprzęt w gospodarstwie, bo mogę powiedzieć, że wszystko znam potrochu, stolarstwo, ciesielstwo, ślusarstwo, kowal­stwo, a dziś się nawet nauczyłem szewctwa i krawiectwa, więc ro­boty jest zawsze dosyć, tak, że mogę powiedzieć, że zimą i latem pracuje szesnaście i osiemnaście godzin na dobę. Co do prac spo­łecznych nie chcę się juz dzisiaj niczemu udzielać, dostałem takiego zniechęcenia, że nawet aż się żyć nie chce, mimo jednak niechęci z mojej strony wybrano mnie w roku 1928 na prezesa Kasy Gmin­nej Pożyczkowo - Oszczędnościowej, gdzie pracowałem do wyjazdu do Warszawy, obecnie wybrano mnie do Rady Gromadzkiej i po­stawiono moją kandydaturę do Rady Gminnej i tu gorsza sprawa, bo nie wolno odmówić.
Co do obdłużenia mojego gospodarstwa to aż włosy dęba stają jak sobie pomyślę, bo już mam dosyć doświadczenia co to są długi, otóż w Państwowym Banku Rolnym winien jestem 5.400 zł., w Ka­sie Komunalnej w Grodzisku za drzewka 700 zł., w Kasie Gm. 400 zł. i prywatnych około 800 zł.
Procentu teraz już nie płacę większego jak jeden na miesiąc, ale i tego niema z czego pokryć, a co mówić o kapitale.
Co do leczenia w razie choroby to jak kto zachoruje to sobie i choruje, chyba, że przyjdzie jaka sąsiadka i poradzi jakoś tam znachorją zażegnanie lub coś podobnego, a już w najlepszym wy­padku, jak się ktoś trafi taki co ma trochę pojęcie o ziołach to jest tysiączniku, rumianku, mięcie i tym podobnym, a jeżeli za­choruje taki co zarabia na całą rodzinę to jest główna siła w gospo­darstwie, a choroba się przeciąga, to wtedy wyciągają ostatnią cza­sami ćwiartkę żyta, która była zachowana na chleb na Boże Naro­dzenie, lub Wielkanoc i wiezie się do miasta wraz z chorym, żyto się sprzedaje i chorego się prowadzi do lekarza, a jeżeli kogoś ząb zaboli i nie może wytrzymać, a ząb nie da się zatruć esencją octową to mu sąsiad lub ktoś z rodziny stara się go wyrwać obcęgami. Wiele, wiele jest takich rodzin co chleb pieką tylko w żniwa zaraz z nowego, a później tylko na wielkie święta to jest cztery lub pięć razy na rok, a dziecku do szkoły zamiast kawałka chleba da­je matka parę kartofli pieczonych, o cukrze to szkoda mówić, nie­którzy to jeszcze sobie pozwolą na jakieś wielkie święto kupić choć ćwierć kilo, a większość jest takich, którzy zupełnie zapomnie­li, jaki to cukier ma smak, jednem słowem źle jest na wsi, bardzo źle. A już najgorzej to jest właśnie na parcelacjach i po scaleniu gruntów, bo nikt przecież nie przewidywał, że dojdzie do tego sto­pnia co doszło i każdy zaciągał różne pożyczki byleby jaknajwiększy kawałek ziemi kupić i gdyby się nie zmieniło tylko było dziś tak, jak wtedy kiedy brał ziemię, to wszyscyby już byli bez długów, bo każdy się obliczał co może wytrzymać, a tak to jak jest, otóż w mojej, okolicy jest około pięćdziesiąt gospodarstw z parcelacji z jednego majątku i prawie wszyscy znajdują się w talach warun­kach, że np. ma dziesięć hektarów t. j. osiemnaście morgów ziemi i na niej ma 20.000 zł. długu i nawet i połowy budynków niema jakie mu są potrzebne i ma jedną krowę, najwyżej dwie, a są tacy co i jednej nie mają. Są tacy co już sprzedali i nic im nie pozo­stało, są tacy co sprzedali połowę, ale niestety i na tej drugiej po­łowie jeszcze mają więcej długu, aniżeli ziemia dziś warta, wielu jest takich, którzy już tylko na włosku wisieli, bo już komornik się niemi opiekował, ale dzięki wstrzymaniu egzekucji i licytacji przez rząd trochę narazić odetchnęli, ale na jak długo niewiadomo.
Są jednak i na wsi pewne wyjątki, którym się świetnie powodzi i w naszej okolicy jest parę takich pijawek, którzy na wyżej wy­mienionej biedzie porobili majątki, np. siedem lat temu taki pa- sorzyt miał 500 zł. gotówki i zaczął ją pożyczać na 5% później na 4% i tak potrafił temi pieniędzmi obracać, że kupił sobie kilka­naście morgów ziemi i jeszcze mają kilkanaście tysięcy złotych go-, tówki na pożyczkach, pożyczyłem i ja od jednego z nich w swoim czasie 200 zł. i płaciłem mu po pięć od sta miesięcznie, to jak po­wiedzmy dziesiątego przeszedł miesiąc, jak mu zapłaciłem ostatni procent i ja mu nie odniosłem dziesięciu zł. to na drugi dzień przy­chodzi syn owych państwa i woła, żeby mu dać dziesięć zł., ja nie mam pieniędzy, więc go proszę, mój kochany przeproś rodziców, że ja nie mogę dziś oddać, ale się postaram i wkrótce odeślę, to on najzwyczajniej siada sobie na stołku i powiada, że matka mu po­wiedziała, żeby do domu bez pieniędzy nie przychodził tylko żeby siedział, aż ja mu oddam te dziesięć zł., no i on będzie siedział, więc aby się pozbyć musiałem iść do sąsiadów pożyczyć dziesięć zł. i wyprawić go z domu, otóż tacy panowie mają dziś po kilka­naście spraw w Sądzie Rozjemczym i w dalszym ciągu kombinują jakby się dało ludzi wyzyskiwać, ale im się trochę urwało.
Przyczyną obecnego kryzysu według mojego zdania jest, to że nie mieliśmy od początku państwa polskiego normalnego pieniądza obrotowego i przechodziliśmy naji’ozmaitsze załamania czy to wzwyż czy w dół i na każdem takiem załamaniu ucierpiała pewna warstwa społeczeństwa i jeżelibyśmy przechodzili jedno załamanie to tylko by ucierpiała pewna cześć społeczeństwa toby się nie dało nawet odczuć na ogóle, ale ponieważ przechodziliśmy cały szereg takich załamań i każde załamanie uderzyło w inną część społeczeństwa przez to choć nie jednocześnie, ale szybko jedno po drugim i ucier­piało całe społeczeństwo, a najgorzej ucierpiało rolnictwo, bo w rol­nictwo właśnie było wystosowanych kilka uderzeń bardzo poważ­nych, bo w swoim czasie kiedy rolnicy jeszcze stali możliwie, a za­czął się chwiać przemysł i fabrykanci, to ci ostatni ponieważ mają związki zaczęli robić hałas i zaczęli interwenjować do rządu, rząd zaś przychylając się do ich prośby porobił pewne zarządzenia, aby przyjść z pomocą przemysłowi, ulżył im w podatkach, a przycisnął śrubę podatkową na rolników i aby obniżyć ceny na artykuły pierw­szej potrzeby to jest artykuły spożywcze licząc na to, że robotnik fabryczny wtedy będzie mógł taniej pracować w fabryce, sprowadzał zboże i tłuszcze z zagranicy konkurując na rynku krajowym z rol­nikami i zdawało się rządowi, że popierając w ten sposób prze­mysł przyjdzie krajowi z pomocą, a tymczasem to odniosło wręcz przeciwny skutek, bo rząd zadużo wprowadził do kraju produktów rolniczych, ceny na te produkty spadły do minimum, a rolnictwo przestało się opłacać, rolnik zaczął bankrutować i przestał nabywać wytwory fabryczne.
No i cóż z tego, że magazyny fabryczne zawalone są dzisiaj róż­nym wytworem fabrycznym, a niema na nie zbytu, bo główny od­biorca tych rzeczy rolnik niema pieniędzy, jest zbankrutowany i nie­prędko jeszcze będzie mógł te rzeczy kupować, a przemysł polski mo­że liczyć tylko na zbyt krajowy, bo z zagranicą nijak konkurencji nie wytrzyma, bo to co u nas kosztuje złotówkę to zagranicą zrobią za 40 groszy. A więc daleko lepiej byłby rząd polski zrobił, gdyby był więcej otoczył opieką rolników, bo Polska jako kraj rolniczy może tylko produktami rolniczemi konkurować z zagranicą, a były czasy kiedy na te produkty był dobry zbyt u naszych sąsiadów i trzeba było wtedy sprzedawać, a nie kupować i dziś nie byłoby tego ogólnego zastoju, i dziś jest źle, jest gorzej, aniżeli się spodziewają najlepsi politycy, bo najgorszą rzeczą to jest to, że społeczeństwo, a przeważnie ludność prowincjonalna zaczyna być bierną, po­pada jakby w sen letargiczny, przestaje reagować na wszystko, obojętna jest czy tam dostanie jeszcze jedno uderzenie więcej czy mniej i tu możnaby zastosować te poetyczne słowa „Niczem Sybir niczem knuty, niczem śmierć pod gradem kul, lecz najgorszy lud zatruty to jest bólem bólów ból”, boć lud nasz jest dziś chory, jest jakby zatruty, podobny jest do człowieka, który ugrzązł w trzęsawis­ku i pokąd miał siły, pokąd miał nadzieję, że się wyratuje to się rwał, starał się za wszelką cenę wyratować dobywać ostatnich sił Ucząc na to, że może ktoś mu przyjdzie z pomocą i wtedy przy małej po­mocy możnaby go stamtąd wyratować, ale kiedy już stracił siły, stracił nadzieję wszelką i wreszcie stracił przytomność to już trzeba nadzwyczajnego wysiłku, aby go wyciągnąć, bo on już przestał re­agować, w podobnym stanie właśnie znajduje się ludność wiejska, a to jest złoty lud, on cierpi i milczy i umrze, a nie będzie się skarżył, a Rząd Polski wprost nie zdaje sobie sprawy z tego jakiego to ma współprzymierzeńca w tym ludzie i słusznie się mówi, że rolnik to jest fundament kraju, a jak dobry inżynier chce budować kamie­nicę to musi wiedzieć z czego się składa fundament i jaki on jest, to jest musi go znać. Tak i rząd polski jeżeli chce budować gmach Państwa Polskiego to musi koniecznie poznać jego fundament, musi koniecznie poznać tą wieś polską, musi wiedzieć co ma a co jej brak, musi nawet wiedzieć co jej dolega co ją smuci co cieszy i z chwilą kiedy to nastąpi to będziemy spokojni o losy kraju, bo wtedy dobrobyt dla wszystkich sam przyjdzie.
Jedyną drogą do pobudzenia ludu z tej martwoty i jedyną drogą ratunku może być tylko jakiś wstrząsający i radykalny krok ku lepszemu ze strony rządu, wszystkie półśrodki mogą tylko chwi­lowo powstrzymywać ostatnią ruinę, ale radykalny środek jest tylko jeden (według mego zdania), a mianowicie, aby Rząd Polski wycofał się z handlu i aby zniósł monopole, a handel oddał w ręce pry­watnych handlowców i wytwórców (bezwarunkowo tylko polaków) a zamiast zysków jakie ma dziś z monopoli obciążyć te artykuły choćby większym podatkiem, jednak takim, aby te artykuły odrazu mogły stanieć, wtedy wyłoni się konkurencja, a handlowców w Pol­sce mamy dużo, którzy taniej będą potrafili wyprodukować te ar­tykuły, jak to dziś kosztuje Rząd, wtedy zacznie się ruch i obrót, wtedy zrównoważą się ceny artykułów rolniczych z artykułami fa- brycznemi, rolnictwo przezto zacznie się podnosić, a za rolnictwem zacznie się podnosić i przemysł, ale ta ofiara ze strony Rządu musi nastąpić szybko to jest zaraz nie zwlekając, bo może być zapóźno, bo wcześniej czy później to Rząd to zrobi wprost musi zrobić, bo tylko wtedy kraj może dobrze egzystować, jeżeli Rząd będzie pil­nował tylko rządów, a nie handlu, prócz tego i Rząd musi się za­stosować do tego przemądrego przysłowia (Pamiętaj rozchodzie żyj z dochodem w zgodzie), musi poznać w jakich warunkach znajdują się płatnicy podatkowi i co z nich można dostać to jest co oni mogą zapłacić (bo z próżnego i Salomon nie nalał), a takie wy­ciskanie ostatniego grosza to do niczego dobrego nie prowadzi, bo to się nazywa, że to się żyje tylko aby dziś nie oglądając się co będzie jutro, a przecież jutro też musimy żyć i podług dochodów zasto­sować rozchody. Trudno, źle jest w kraju, musimy cierpieć wszyscy i wszyscy spólnemi siłami wziąć się do naprawienia tego zła.
A więc jak powiedziałem tylko rząd jest w stanie zapoczątko­wać to wielkie dzieło przez natychmiastowe zniesienie monopoli, bo jak będzie zwlekał i zrobi to zapóźno to będzie źle i możte zrobić tak, jak powiada polskie przysłowie, mądry polak po szkodzie, wtedy stajnię zamknie, jak mu konia wezmą.
A więc Kochani Panowie, którzy stoicie u steru zechciejcie usły­szeć ten głos i zrozumieć go, którym woła do was dziś Polska do czynu póki nie jest jeszcze zapóźno, bo i tak zabrnęliśmy daleko
i    poprawa nie nastąpi tak prędko, bo miesięcy całych trzeba, aby kraj upadł, ale lat trzeba, aby się podniósł.
P. S. Szanowni Panowie!
Bardzo przepraszam, że może zadługa jest ta moja bazgranina, ale chcąc choć pobieżnie zobrazować mój życiorys musiałem choćby ważniejsze momenty z mego życia wpisać i może nawet lżej mi jest na sercu, że jest ktoś taki kogo zainteresował los biedującego dziś rolnika i między innemi i mój, i ja, który przy świetnej początkowo karjerze mego życia rokowałem sobie przynajmniej względny do­brobyt na starość, jeżeli jej doczekam, a jak dotąd doczekałem biedy
i    mogę powiedzieć, że dużo pieniędzy już zarobiłem w swoim ży­ciu, ale trzy czwarte tego zabrali różne pasorzyty.
Dn. 27 listopada 1933 r

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz