wtorek, 15 stycznia 2013


żona gospodarza piętnastomorgowego w pow. warszawskim
Przeczytawszy w tygodniku „Zielony Sztandar” artykuł p.n. Kon­kurs na „Pamiętnik Chłopa” pozazdrościłam temu chłopu, że bę­dzie on miał okazję wyłożyć przed kimś swoje bóle i troski, że bę­dzie mógł otworzyć przed kimś swoje serce i myśli i wyznać co mu dolega, jak żyje, pracuje i jak sobie radzi w tych ciężkich cza­sach. Podczas gdy o nas kobietach wiejskich, żonach drobnych rol­ników nikt się nie zatroszczy, nikt się o nic nie zapyta, postano­wiłam w imieniu już nie tysiąca, ale chyba milj ona tych zapomnia­nych istot napisać coś. Niech więc pomiędzy tylu, jak się spodzie­wam pamiętnikami chłopów znajdzie się choć jeden pamiętnik chłopki. Bo zdaje mi się, że jeżeli nie narówni z mężczyzną to nawet więcej kobieta odczuwa kryzys na wsi, już jako istota słab­sza fizycznie i zresztą kobieta zawsze posiada więcej uczucia i dla­tego gorzej wszystko przenosi. Do tego dochodzi praca ponad siły zwłaszcza teraz, gdy na żadną pomoc nie można sobie pozwolić i wszystko w polu czy w domu samej trzeba zrobić. Nikt nigdy w mieście sobie nie wyobrazi, jak kobieta na wsi musi pracować i to pracować najczęściej o głodzie i o chłodzie. Bo ileż razy tak jest, że ostatni kawałek chleba, ostatnią kwartę mleka rozdzieli pomiędzy męża i głodne dzieci a jej samej najczęściej służą za po­siłek gorzkie łzy gdzieś pokryjomu połykane. A gdy znów gospo­darz mąż i ojciec rozłoży bezradnie ręce i powie, ja już wam nic nie poradzę, róbcie sobie co chcecie i pójdzie do sąsiada lub gdzieś aby tylko zejść i nie patrzeć na wszystko. Kobieta jednak nie opuści rąk i zawsze coś zaradzi, umyśli, ogarnie aby się biedzie nie dać, doradzi, rozweseli i doprawdy, że dzisiejsza kobieta na wsi to cicha bohaterka pełna zasług, dla których nie wystarczy żaden or­der. Powiadają niektórzy, że bezrobotnym gorzej jest, bo zawsze na wsi coś się prędzej znajdzie. A ja powiadam, że nigdy! Bez­robotnymi opiekuje się rząd, opiekują się różne komitety, bezro­botni korzystają z różnych ulg i świadczeń, z bezpłatnych opiek i porad lekarskich, mogą iść nawet po proszonem i zawsze coś użebrzą. A chłopem czy kiedy kto się opiekuje? Czy pomyśli kto, że często on już na Nowy Rok ostatnie pieczywo chleba upiecze i ostatnie parę kartofli do garnka włoży, a potem cóż mu pozo­staje? Głód i nędza i znikąd opieki ni politowania. Żona bezro­botnego choć może też czasem głodem przymiera, ale znów nie potrzebuje tak ciężko pracować. Podczas gdy żona drobnego rol­nika nawet zimową porą musi ślęczeć całemi nocami nad kądzielą i wyrobem płótna, aby móc jako-tako okryć męża i dzieci.
A ileż ta biedna matka musi napłakać się nad kołyską chorego dziecka i patrzeć bezradnie na jego męczarnie, a pomóc mu nic nie może, bo na lekarza niema pieniędzy, a nawet ćwierć kila cu­kru nie ma za co kupić. Są niby to po niektórych gminach tak zw. Ośrodki zdrowia. Siedzą tam dobrze płatni doktorzy i higje- nistki, ale na co to się chłopom zdało? Czyż chłopa stać płacić dwa zł. za wizytę, a potem kilka złotych za lekarstwo. Wizytują też niby co jakiś czas dzieci szkolne i przysyłają kartki rodzicom, że dziecko źle odżywiane, ale czyż ta matka ma to dziecko czem odżywić? Czy wejrzą w to, że ta matka gdyby miała to napewno by sama nie zjadła i tak co tylko ma to odda dzieciom, a sama powtarzam ciągle chodzi głodna. A już o chorobach kobiet na wsi to niema co mówić, nie wiem czy na sto znalazłby jedną zdrową, są to poprostu chodzące wychudłe widma. Dość spojrzeć w nie­dzielę w pierwszym — lepszym kościele wiejskim, a każdy może się przekonać. Klęczą istoty o zapadłych policzkach i przygasłych oczach, to są właśnie gospodynie wiejskie. Śmierć też nie oszczę­dza i zbiera obfite żniwo. Gruźlica, rak i inne choroby, o których dawniej na wsi nie słyszano, dzisiaj na porządku dziennym. Idą do grobu męczennice losu ofiary obowiązku, aby zostawić gro­madkę sierot, nad któremi znęca się potem srogi los. I jeżeli nie uwierzą niektórzy i pomyślą, że może piszę nieprawdę to niech się przejdą czy przejadą te panie, których mężowie zarabiają po tysiąc złotych miesięcznie i więcej, a które wydają na suknie i ka­pelusze po paręset złotych, niech pójdą na wiejskie cmentarze, a przekonają się, że piszę prawdę. Niech zobaczą ile ofiar tam leży. Całe rzędy młodych kobiet, których wątłe barki nie mogły
unieść nadmiernego ciężaru pracy i obowiązku i padły te ciche ofiarnice, jak najwaleczniejsi żołnierze na posterunku:                            Ileż  tam
leży nieszczęsnych matek, którym za lekarstwo w ciężkiej choro­bie służyła tylko czysta woda, a całą „pociechą” był płacz głodnych dzieci. A ile tam leży młodych pracowitych gospodyń, które całe życie poświęciły'by przysporzyć dobra Ojczyźnie, a wzamian se- kwestrator wydarł im ostatnią poduszkę z pod chorej głowy.
Gdybym była kobietą uczoną, to napisałabym całe ogromne dzieło o niedoli wiejskiej kobiety, ale niestety, jestem tylko taką sobie zwykłą przeciętną kobieciną wiejską. Nie kończyłam ża­dnych szkół, jestem samoukiem, nie umiem poprostu nawet wy­razić tego co myślę, a myślę dużo i chciałabym, żeby w przyszłości choć cośkolwiek nasz los się poprawił. Doprawdy my wieśniaczki pod każdym względem jesteśmy upośledzone podczas gdy kobiety innych stanów inteligentniejszych, nawet robotniczych korzystają z przeróżnych przysługujących im praw, o których my na wsi nawet pojęcia nie mamy. Weźmy naprzykład małżeństwo. Jeże­li pomiędzy ludźmi uczonymi i inteligentnymi znajdą się mężowie tyrani o potwornym charakterze, to cóż dopiero na wsi pomiędzy prostakami. W tym wypadku kobieta w mieście jakoś sobie po­radzi i znajdzie jakieś prawo, czy to rozwód czy seperacja, albo porostu porzuci męża łajdaka i jakoś sobie w życiu radzi. Inaczej natomiast bywa na wsi. Tutaj jeżeli mężczyzna się żeni to uważa kobietę za wyłączną swoją własność i nikt mu nie zabroni robić z nią co mu się tylko podoba. Zresztą kobieta na wsi jest na szukanie swoich praw za religijna i choć taki mąż znęca się w naj­okrutniejszy sposób nad nią, ona to uważa za dopust Boży, znosi to wszystko z podziwu godną rezygnacją i czeka cierpliwie, aż ją śmierć z tych mąk wyzwoli. Również kobiety wiejskie w przeci­wieństwie do inteligencji nie mają sposobu w ograniczeniu liczby dzieci i taka nieszczęsna zapracowana kobiecina jest poprostu nie­wolnicą swego powołania od wczesnej młodości do starości i po­mimo ciężkiej pracy na roli ciągle jest obarczona wychowywaniem dzieci w najtrudniejszych właśnie warunkach.
Chcąc dać wyobrażenie jak wygląda życie wiejskiej kobiety, jej dzieciństwo, panieństwo i dalszy okres życia, pragnę właśnie dać swój pamiętnik choćby pokrótce spisany, ale najszczerszy. Chcę oddać wiernie co przeżyłam od zarania życia w ciągu trzy­dziestu kilku lat. Ci co czytać będą te moje słowa drżącą od pra­cy ręką kreślone, niech wiedzą, że piszę najszczerszą prawdę, tak jak na spowiedzi i nie ubiegam się o żadną nagrodę, bo gdzież mnie tam do tego nieuczonej kobiecie! Chcę tylko współczucia i zro­zumienia. Chcę, by nareszcie zrozumieli wszyscy, że my kobiety wiejskie, na których barki spadł ogromny ciężar obowiązku, sto­kroć cięższy, jak na mężczyzn, wołamy o swoje prawa! Dopomi­namy się poprawy losu, wołamy o ulgi! Bo gdy tak dalej pójdzie* to zabraknie zupełnie zdrowych matek, zabraknie silnych gospo­dyń, a w tym wypadku każdy mi przyzna, że... może zabraknąć Polski!
Urodziłam się w roku 1900. Rodzice moi byli dosyć zamożni gospodarze, posiadali włókę gruntu, tylko sporo zadłużonego na spłaty rodzinne. Chcąc „wyleźć” jaknajprędzej z długu, pracowali oboje ponad siły, a szczególnie matka. To też o ile tylko zapa­miętam, (a tym zmysłem szczególnie mnie Pan Bóg obdarzył i od trzech lat doskonale wszystko pamiętam) ciągle od najmłodszych lat przyzwyczajona byłam do pracy. Już jako czteroletnia dziew­czynka posługiwałam pasąc gęsi potem krowy, a w domu widząc, jak biedne matczysko męczy się nie mogąc dać sobie rady z dziećmi, a było ich rzetelnie „co rok prorok”, pomagałem jej jako że byłam najstarsza, niańczyć ten drobiazg choć prawdę powiedziawszy sa- mejby mnie się niańka przydała, bo cóż to za piastunka z pięcio­letniego berbecia. A jednak ile .tylko starczyło sił dźwigałam za chustką brata czy siostrę i przytem pasłam jeszcze krowy. Gdy miałam lat sześć to czułam się zupełnie jak dorosła osoba, a to z tego powodu, że matka wyjeżdżając do miasta (a jeździła dwa razy w tygodniu) nie brała do domu kobiety tylko ja ją zastępo­wałam. Pilnowałam już i bawiłam sama dzieci, gotowałam jeść, sprzątałam, zmywałam, a nawet próbowałam doić krowy. Nad­mienić muszę, że wyciągając wodę ze studni i przy kuchni posłu­giwałam się stołkiem. Zresztą jak tam było to było i choć młode kostki dobrze nieraz bolały i ręce były poparzone, ale nikt o tem nie wiedział. Najwyższa była nagroda za to gdy matusia przy­jechała, była zadowolona pochwaliła, a w nagrodę dała bułkę. W tym też czasie umysł mój zaczął obejmować szersze horyzonty, o uszy moje zaczęły się obijać takie wyrazy, jak ucisk, niewola, rewolucja był to bowiem pamiętny piąty rok. Nie mogłam w swojej małej głowie sobie pomieścić i wyobrazić poco ciągle nachodzą strażnicy i robiąc rewizję czegoś szukają, zabierali nawet parę razy ojca z sobą, a jednego razu to pamiętam, jak nocowaliśmy drżąc z zimna w polu w dużym łubinie. Pytając się matki co to wszystko znaczy,.
odpowiedziała rai z płaczem, że jestem jeszcze za mała, żeby zro­zumieć, a ojca to nawet bałam się zapytać, bo chodził ciągle zły i ponury.
Dopiero wszystko się wyjaśniło, gdy przyjechał do nas z Pod­lasia stary, siwiuteńki jak gołąbek dziadek (ojciec pochodził z Pod­lasia), od niego dopiero dowiedziałam się o nieszczęsnym losie na­szej Ojczyzny. On wytłumaczył nam niewolę, a ponieważ sam był uczestnikiem powstania, przeto opowiedział nam cały jego prze­bieg. Wogóle od niego poznałam całą historję Polski. Często w długi zimowy wieczór okrążyliśmy dziadunia wkoło, a było nas wtedy już pięcioro i prawił nam a opowiadał, jak walczyli i gi­nęli w walce o niepodległość Ojczyzny jej wierni synowie, a On sam jak cudem prawie ocalał i uciekł z pod szubienicy. Do dziś doskonale pamiętam te prorocze przez niego wypowiedziane słowa „Wnusie moje kochane, ja już tego nie doczekam, ale wy docze­kacie tej radosnej chwili, że Polska nasza kochana zmartwych­wstanie i wolna będzie! Ale ci co Nią rządzić będą, nie pomni krwi przelanej i tylu cierpień całego narodu. Nie zechcą popro­wadzić rządu sprawiedliwie, będzie zawsze uciskał bogaty biednego. I nigdy nie będzie chłopu w Polsce dobrze, nigdy on nie znajdzie swoich praw, dopóki rządzić będą wielcy panowie, bo oni dobro swoje i interes stawiają nawet wyżej, niż dobro Ojczyzny, a nędza chłopska nigdy ich nie obchodzi. I do tego może dojść co nie daj Boże, że oni znów Polskę zgubią, ale wy wnusie stójcie zawsze wiernie na straży i choćbyście nawet życiem przypłacić mieli, to gińcie jako Polacy”. Po tem wszystkiem kładąc się spać modliłam się
o  wolność Ojczyzny i za tych co dla Niej cierpieli i ginęli. A że ł>yłam dzieckiem, (jak mawiała matka ogromnie żałośliwem) to jest wrażliwem, często długo w noc nie mogłam usnąć tylko chciało mi się tak ogromnie płakać, i pocichutku lałam łzy tak obficie, aż poduszka była mokra. Pewnego razu, gdy zaczęłam już siódmy rok, zaczęłam prosić matusi, żeby mnie nauczyła czytać (ze wszyst- kiem zawsze zwracałam się do niej, bo ojciec był ogromnie prędki, narwany i nieprzystępny) ale matczysko jak zwykłe zapracowane nie miała nigdy czasu, więc napomknęła o tem ojcu, więc ojciec będąc w mieście kupił nowiutki piękny elementarz „Promyka” i da­jąc mi go oświadczył. „Przejrzyj se go i szykuj się bo dzisiaj wie­czór będę cię uczył czytać”. Gdy nadszedł wieczór, nieśmiało pod­chodzę do ojca z elementarzem, ojciec wziął ze stołu duże i ciężkie nożyce i powiada. „To będzie wskazówka”. Zaczęła się lekcja, do (Lui ją pamiętam. Nic-licząc guzów i sińców, najgorzej żal mi było mego nowiutkiego elementarza, bo cały był pochlapany kroplami krwi. Zresztą co było to było, ale nauczyłam się przez jeden wie­czór tyle, że teraz cały rok dziecko chodzi do szkoły i tyle nie umie. Tak się starałam, żeby ta „lekcja” więcej się nie powtórzyła i za tydzień przeczytałam ojcu na głos cały elementarz. Podobnież po­szło i z pisaniem i na tem „edukacja” moja została skończona. Na­stępnie musiałam objąć obowiązek „nauczycielki” nad. młodszem rodzeństwem, bo tutaj ojciec odgrywał rolę inspektora tylko, i to srogiego, co mnie to kosztowało to Bóg jeden tylko wie zaczem sześcioro rodzeństwa nauczyłam czytać i jako-tako pisać. Do tego roboty przybywało coraz więcej, bo matczysko zaczęło podu­padać na zdrowiu. Gdy miałam lat osiem, to już nas było dzieci sie- ćrsióro, u matka chora, na moje barki spadła już wszystka robota, go­towanie, pranie, dojenie krów, doglądanie dzieci, reperacja odzieży, a także i roboty w polu. Widząc, jak biedna matka chociaż chora ostatkiem sił rwie się do pracy, chociaż przy najmniejszem schy­leniu straszny kaszel ją dusi i krew gardłem się rzuca, rozpacz mnie ogarniała, gdy pomyślałam, że może umrzeć. Prosiłam ją na wszystko, żeby już nic nie robiła, że ja we wszystkiem już ją za­stąpię. Serce pękało mi z bólu, gdy widziałam ją taką chorą nę­dzną i bladą. Pracowałam ponad siły, żeby ona mogła poleżeć. Chwilami zdawało mi się, że padnę, po całodziennej pracy jak na moje wątłe dziewczęce siły strasznie ciężkiej, całe noce przepędza­łam we łzach i modląc się o zdrowie dla matki. W takich wa­runkach upłynęło całe trzy lata. Praca ponad siły w ciągłej oba­wie o życie matki, której zdrowie z tygodnia na tydzień się pogar­szało i nie było widoków poprawy. W końcu, jak to zwykle na wsi bywa, gdy już śmierć w oczy zagląda, nareszcie ojciec zdecy­dował się odwieźć ją do szpitala, ale tylko poto, żeby dowiedzieć się, że już niema ratunku i bliski jest koniec, bó rak na płucach już w ostatnim stadjum. Rozpacz moja nie miała granic! Stra­ciłam poprostu wiarę w Boga, że może być taki niesprawiedliwy. Czemuż nie zabierze ojca, tylko takiej dobrej matki nas pozbawia? I.to biedna tak strasznie cierpi! Stało się zostaliśmy sierotami, sie­dmioro drobiazgu z ojcem takim srogim i nieprzystępnym. Rozpacz moja nie ma granic! Dostaję wprost obłędu na samą myśl, jak ja sobie poradzę! Przecież mam dopiero jedenaście lat i takie szczupłe drobne ręce. Lecz przyrzekłam matce w godzinę śmierci, że będę matką i opiekunką dla rodzeństwa i tak być musi. Całą swą roz­pacz i ból topię w pracy. Od świtu au irucy, u często i w nocy pracuję ponad siły. Na rękach występują żyły jak postronki, stawy puchną, ale ogarniam wszystko* jak mogę, gospodarstwo idzie wzorowo, ale cóż ojciec wpada w manję chytrości wprost chorobli­wej. I tu zaczyna się tragedja sierocej doli, chodzimy wszystkie wprost nago i boso, na całą zimę mamy zaledwie jedną parę dre­wnianych chodaków. To też zimno a często nawet i głód nam dokucza, a ojciec wszystko sprzedaje i sprzedaje, pieniądze gdzieś chowa i nawet mleka dla małych dzieci żałuje.
Męka, męka okropna! O matko czemuś nas opuściła? Jedyną dla mnie pociechą w tej ciężkiej doli są książki. Chociaż od czasu, gdy poznałam czytanie lubiłam je, to teraz wprost szukam w nich ukojenia. Brałam je oczywiście pokryjomu przed ojcem z biblio­teki parafjalnej, a były tam takie poważne dzieła, jak „Trylogia”, pisma Kraszewskiego, - Rodziewiczówny, Dygasińskiego, Rejmonta i innych. To też często długo w nocy przy nikłem świetle przy­kręconej naftowej lampki wczytywałam się w te cudne dzieje.
Pewnego razu ojciec ze swojej izby, dojrzał w nocy przez szparę we drzwiach światło w naszej izdebce (spałyśmy bowiem wszystkie pięć sióstr w oddzielnej izbie, a ojciec z dwoma chłopcami znów oddzielnie). Wylewałam pamiętam wtedy akurat obfite łzy nad Sienkiewiczowskim „Potopem”, gdy ojciec wpadł z pasem i. dał mi taką nauczkę za wypalanie nafty, że do dziś to pamiętam. Zapowie­dział przytem, żeby przy „romansach” więcej mnie nigdy nie spot­kał. Odtąd na taką „zbrodnię” mogłam sobie pozwalać tylko w zi­mowe jasne księżycowe noce. Wtedy mogłam sobie czytać dowoli nikogo się nie obawiając, a światło miałam zupełnie darmo.
W takich to warunkach „sielskich anielskich” upłynął mi czas do wojny. Wybuchła ona właśnie, gdy miałam lat czternaście i tu się zaczyna znowu nowa trągedja, gdy niewesołe było życie w czas spokojny to tembardziej pogorszyło się podczas wojny. Po­nieważ posiadłość nasza położona była blisko szosy, ciągłe prze­marsze wojsk dawały się ogromnie we znaki, tak nieraz żołdactwo ogołociło nas z żywności, że dosłownie nie było co jeść. Ojciec w tym czasie zachorował poważnie na serce i przeważnie leżał w łóż­ku. Ponieważ byłam najstarsza, za mną cztery siostry, a dopiero bracia najmłodsi, więc musiałam sprawować obowiązki nietylko gospodyni, ale i gospodarza, wszystkie roboty furmańskie i polne spadłf już na mnie. Musiałam wypełniać pódwody, prowadzić per­traktacje i wojny z chciwem żołdactwem, a że byłam dziewczyną nie brzydką narażona byłam na ciągłe zaczepki ze strony wstrętnych moskali. Broniłam też jak mogłam przed rabunkiem inwentarza, poprostu biłam się z wojskiem. Pewnego razu przybyli żołdacy, aby zabrać jedną z ostatnich dwu krów. Postanowiłam za wszelką cenę niedać, szarpałam się z nimi ze dwie godziny i krowy nie da­łam, ale zbili mnie za to kolbami karabinów, że do dzisiaj mam znaki.
Przed ucieczką Rosjan zawołał mnie raz ojciec i pod przysięgą, że nikomu nie wydam i nie ruszę sama, pokazał mi kryjówkę z pie­niędzmi, miał ich bardzo dużo a zapowiedział, że tylko wtedy bę­dzie wolno mi się nimi rozporządzać jeżeli ojca w razie czego w woj­nie zabiją i będę widziała trupa. Niedługo potem pojechał ojciec do Warszawy do lekarza i tam zanocował. W tę właśnie noc na­padli nas bandyci, były w domu tylko same dzieci, więc robili z na­mi co chcieli. Bili i szukali pieniędzy całą noc, a było tych. zbójów osiemnastu. Wkońcu, gdy nic nie znaleźli zaczęli się na- demną znęcać, żebym wskazała koniecznie, gdzie ukryte są pienią­dze, szarpali, kopali, przystawiali mi do piersi lufy rewolwerów, lecz: pieniędzy nie wydałam. Odeszli bandyci bez niczego klnąc na czemr. świat stoi, a my potem z pobicia i przerażenia nie mogliśmy z rok cza­su przyjść do siebie. Po wejściu niemców tembardziej się jeszcze po­gorszyło. Ojciec z rozpaczy że tyle rosyjskich pieniędzy poszło na marne, prawie że dostał obłędu. Nic wcale nie robił, niczem się nie zajmował tylko chodził ciągle po mieszkaniu i chodził wkółko.. I znowu ciągle praca ponad siły i znów zatargi z niemcami. Re­kwizycje, rewizje, głód i różne uciemiężenia, że poprostu już żyć się nie chciało. Gdy pewnego razu obozowali niemcy niedaleko nas; przy szosie, przyszli i zabrali ostatniego konia. Wpadłam w rozpacz co my poczniemy bez konia, ale zaświtała mi w głowie pewna myśl szalona. Zakradłam się w nocy cichutko do obozu, wykradłam szwabom swego konia wsiadłam na niego i popędziłam w las. Co się podobno potem w obozie działo to straszne rzeczy, mało się. niemcy nie powściekali, latali szukali, w domu chcieli wszystkich, powybijać, ale w końcu musieli odjechać. A ja dopiero na drugi dzień wróciłam z koniem konteuta, że mi się udało go ocalić. Prze­różne przejścia jeszcze się przechodziło, aż wreszcie zaczęli się niem­cy szykować opuścić nas. Gdy tylko usłyszałam, że rozbrajają niemców, w tej chwili wzięłam się do roboty i udało mi się tak sprytnie, że nim się w domu spostrzegli to już przyniosłam pięć karabinów i sporo amunicji. Oczywiście wielka była radość i choć tam w domu cierpiał człowiek co niemiara, ale Polska była wolna.
Doszłam wreszcie do lat osiemnastu to jest do wieku kiedy zaczyna się być panną, a z tem zaczyna się znów nowa tragedja. Przedewszystkiem okropny brak matki dał się wtedy najbardziej odczuć, znikąd rady ni pomocy i wogóle brak uświadomienia. Bu­dzi się jakaś nieprzeparta chęć do czynu. Dusza rwie się niewia­domo gdzie. Coś człowieka ciągnie do towarzystwa do ludzi... Lecz wszystkiego trzeba się wyrzec, skrzydła powoli opadają, pozo­staje tylko rozgoryczenie i rozczarowanie. Ojciec wyjść nigdzie nie pozwala, zresztą ubrać się nawet niema w co, bo cały strój jedyna skromna codzienna sukienka i drewniane chodaki. Przyjeżdżał tylko czasem z Warszawy daleki jakiś kuzyn w goście (był on w tak zwa­nej milicji narodowej, a dzisiaj jest komisarzem). Ponieważ był to chłopak młody i podobaliśmy się sobie nadmienił pewnego razu ojcu, że pragnąłby się ze mną ożenić, lecz dostał taką odprawę od ojca, że więcej się już nie pokazał, a mnie zapowiedział ojciec, żebym sobie żadnymi mieszczuchami głowy nie zawracała, bo jeżeli mnie wyda to tylko za gospodarza. Cóż było robić? Serce się zakrwa­wiło, lecz ojca wola była nieugięta.
Ponieważ słynęłam z tego, że byłam dziewczyną niezwykle pra­cowitą i gospodarną, a przytem cichą i skromną, więc zgłosił się pewnego razu gospodarski syn, człowiek już starszy i zaczął z oj­cem prowadzić pertraktacje względem mnie. A ponieważ po wię­kszej części jest na wsi taki zwyczaj, że nigdy się dziewczyny o zgo­dę nie pytają, więc i w tym wypadku „obrabiali” interes tylko z oj­cem. Po długich targach i sporach wreszcie zawołano i mnie i oświadczono ku wielkiemu mojemu przerażeniu, że mam za tego człowieka wyjść zamąż i na takich warunkach, że przyszły mój mąż dostanie od swego ojca pięć mórg ziemi, a ponieważ miał dwie zamężne siostry, na które spadało też po pięć mórg, więc mój ojciec kupi od jednej siostry dla mnie pięć mórg, a od drugiej możemy wziąć na spłaty czyli obarczyli nas jeszcze przed ślubem dość du­żym długiem. Zaznaczyć należy, że grunt był bardzo lichy i dużo nieużytków, a przytem bez budynków. Oczywiście przed ślubem pojechali do rejenta i tam jeszcze wśród kłótni, która mnie do roz­paczy doprowadzała, sporządzili akt. Ojciec mój po długich tar­gach obiecał mi krowę, a jego ojciec konia i na tem stanęło do ślubu. Dowiedziałam się przytem od ludzi, a nawet miałam możność sama się przekonać, że przyszły mój mąż należy do ludzi gwałtów- nych, narwanych, przytem złośnik okropny, a co najgorsza lubi za­glądać do kieliszka. Lecz trudno klamka zapadła, rozpacz mnie ogarnia straszna, po całych nocach proszę Boga o śmierć, lecz śmierć nie przychodzi, a tylko dzień za dniem zbliża się termin ślubu. Ojciec kupił mi już „wyprawę”, składającą się z dwóch koszul, batystowej sukienki białej i pantofli. O jakże bym chętniej widziała się w tym stroju w trumnie, jak przy ołtarzu! Tak się bałam strasznie tego człowieka, że na wspomnienie samo drżałam jak liść osiki. Nikt chyba nigdy tyle łez nie wylał co ja w ostatnią noc przed ślubem, była to najstraszniejsza noc w życiu. Potem zawiedli mnie le­dwie żywą do ołtarza i tam kazali powtarzać słowa jakiejś przysięgi z której niezdawałam sobie wcale sprawy. Zresztą ja tego czło­wieka wcale nie kochałam tylko bałam go się, bałam okropnie! Stało się, jestem mężatką i tu dopiero zaczyna się gehenna. Wszystkie moje dotychczasowe cierpienia niczem są w porównaniu jakie za­czynają się teraz. Zaraz po ślubie kazał ojciec zabrać mię sobie mężowi do siebie, bo moje miejsce zajęte zostało przez młodszą siostrę. Mąż znów powiada, że bez krowy mnie nie weźmie, a oj­ciec krowy dać nie chce. Więc mąż powiada „nie to nie, nie chce ojciec dać krowy niech se trzyma i córkę”, zabrał się i pojechał do domu. Pozostałam się niczyja, jak pies bezpański. Ojciec nie chciał mnie wpuścić do domu tylko kazał iść do męża, bo tam mi kupił „majątek”, mąż nie chciał mnie wziąć bez krowy. Nie wiedziałam co mam z sobą począć, chodziłam tak rozpaczając przez kilka dni głodna i opuszczona po polu i lesie. Do ojca nie śmiałam już wrócić, a do męża pójść nie pozwalała mi moja duma kobieca, ze względu, że wyżej on cenił krowę ode mnie. Zresztą chciałam być najdłużej jaknaj dalej od niego. I tu z rozpaczy zaświtała mi straszna myśl, postanowiłam tak z głodu umrzeć. Lecz los chciał inaczej, zna­leźli mnie ludzie nieprzytomną w polu, mąż się dowiedział i wtedy mnie zabrał już do siebie.
Ciężkie to było tam u niego życie. Byłam taka słaba, że mało wiele mogłam tylko robić z tego wycieńczenia, a rodzice męża cią­gle mi wymyślali, że nie będą darmo trzymać takiego próżniaka przybłędy.
Dali nam tylko taką maleńką izdebkę za mieszkanie, w której całe umeblowanie było stare połamane łóżko, a za pościel służyła jedyna poduszka po matce, którą mi siostra pokryjomu przed ojcem wyniosła. I tak zaczęło się nasze „gospodarstwo”. Tak mieliśmy robić u ojców całą jesień i zimę, a za to dostawać pożywienie, a do­piero na wiosnę iść na swoje. Ciężka to była zima na łasce, naj­częściej jadło się tylko raz na dzień, aby tylko przeżyć i nie na­rażać się rodzicom. Gdy tylko cokolwiek miało się ku wiośnie;, a na polu pokazał się szczaw, zaraz rodzice odseparowali nas od siebie i zaczęliśmy gospodarzyć na swojem. Najpierw trzeba było pożyczyć pieniędzy na kupno jakiejś krowiny, następnie kombino­wać wóz, pług i inne niezbędne narzędzia gospodarskie, a przytem nie było nic w mieszkaniu, jak to mówią ni garnka ni do garnka. Nikt sobie wprost nie wyobrazi jaki to ciężki był przednówek. Jadło się tylko raz na dzień i to z postem, a pracować trzeba było ponad siły, trzeba było obrobić swoje, a jeszcze i coś zarobić u ludzi, ba przecież nie było czem zasadzić, ani zasiać pola. Trzeba było na to wszystko zarobić, a także coś na życie i na jakikolwiek przy­odziewek.
Począwszy już zimową porą, a także i w dalszym ciągu mąż mój najchętniej przebywał poza domem mówiąc, że potrzebuje to­warzystwa i nie może się nudzić zawsze w pustym i zimnym domu* z tego też powodu skazana byłam na wieczne osamotnienie, a po­nieważ mieszkamy na ustroniu zdała od wsi, nie stykałam się zu­pełnie z ludźmi i żyłam poprostu, jak dzika pustelnica. Bolałam okropnie nad tem przebywaniem męża poza domem, ale nic nie mogłam poradzić, gdy zaczęłam płakać to tembardziej jeszcze był zły, przeklinał mnie i czemprędzej wychodził. Chcąc stłumić ból i zabić rozpacz, osamotnienie i pustkę, pracowałam ile tylko star­czyło siły i u siebie i poza domem, a gdy nadeszła noc to topiłam się wprost we łzach i myślałam, jak to będzie dalej! Czy już do­prawdy ani promyka słońca dla mnie już niema? Rozpacz moją pogłębiała teraz troska przed przyjściem dzieciny. Co zrobić? Jak sobie poradzić? Przecież nic nie miałam. Nawet owinąć w coy a cóż dopiero choroba, a trzeba ochrzcić i zarobić już nie będę mo­gła nic potem. Z tego wszystkiego odchodziłam wprost od zmy­słów. Do tego jeszcze czułam się taka słaba, że wątpiłam -już czy ja to wszystko przeniosę, ale człowiek powiadają silniejszy jest od kamienia, więc i ja jakoś wszystko przeniosłam i przeżyłam i ku wielkiemu oburzeniu i złorzeczeniu mego męża, że to nie syn po­wiłam córkę. Leżeć nie było czasu bo akurat nadchodziły siano­kosy, więc po dwóch dniach trza było wstać i pomimo, że nogi się chwiały i w oczach ciemniało trza było się wziąć do roboty. Dziecko owinięte w chustce spało w sianie, a ja od świtu do nocy musiałam ciężko pracować w dalszym ciągu nie dojadając, z tego też powodu ^dziecina nie mając poddostatkiem pokarmu kwiliła po całych no­cach nie dając mi odpocząć, a nawet oka zmrużyć. Mąż też z tego powodu złościł się i klął na czem świat stoi, a w domu był coraz rzadszym gościem. Gdy już nareszcie była nadzieja, że człowiek się wreszcie doczeka swego tak spragnionego kawałka chleba zaczęli pogadywać ludzie, że bolszewicy idą i zabierają zapasowych do wojska. Zadrżałam z przerażenia. Czyż nie koniec męki? Nad­chodzi wreszcie chwila, męża powołują do wojska, a ja pozostaję się sama z maleńkiem dzieckiem. Rozpacz moja niema granic. Tu żniwa, tyle roboty, znikąd pomocy, nająć niema za co. Boże, Boże zlituj się! Lecz na rozpacz niema czasu, trzeba się brać za kosę i rozpoczynać żniwa, bo głód dokucza. Radziłam sobie jak mogłam, trochę sama, resztę przeważnie do zwózki przynajęłam i z biedą zebrałam z pola. Korzystać jednak z tego nie było mi jeszcze przeznaczone, bo bolszewicy nadchodzą, a że akurat w na­szej okolicy wypadła pozycja obronna, więc nakaz jest usuwać się. Co się wtedy działo w mojem skołatanem sercu tego wypowiedzieć nie zdołam. Spakowałam moją nędzną chudobę na lichy wóz i z trwogą czekałam co będzie dalej, aliści nie czekając długo za- -częły grać armaty za chwilę granaty poczęły się rwać z hukiem nad głowami, a z lasu poczęły się wyłaniać ohydne postacie stra­sznych bolszewików. Nie czekając dłużej trzęsąc się ze strachu zaczepiłam szkapinę do wozu, porwałam maleństwo za chustkę i pod gradem kul uciekłam wraz z innymi dalej od pozycji. Ponieważ bolszewicy zajęli już naszą okolicę, więc uciekaliśmy w stronę Miń­ska Mazowieckiego pod bolszewików, którzy po drodze rabowali z wozów co tylko się dało. Jechało nas kilkadziesiąt fur, więc gdzieśmy tylko przystanęli zaraz samoloty polskie zaczęły krążyć nad nami i myśląc, że to obóz bolszewicki obrzucali nas zaraz bom­bami, a nawet artylerja wzięła nas na cel i zaczęła posyłać kartacze. Kręciło się wszystko pod gradem kul, jak muchy w ukropie nie wiedząc, gdzie się podziać, aż w końcu rozjechali się po lesie każdy oddzielnie. Po kilku dniach takiej tułaczki głodni i ledwie żywi .ze strachu, wśród łun pożarów i grzmotów armat zauważyliśmy, że bolszewicy zaczynają się cofać w popłochu zabierając po drodze konie, wozy i mężczyzn ze sobą. Z tego powodu zapanował istny sądny dzień, gdzie kto mógł uciekał, aby uniknąć bolszewików i ocalić podstawę swego bytu, konia i wóz. Przyczepili się też i do mnie, ale widząc wóz połamany i lichego bardzo konia na moje usilne prośby puścili mnie w spokoju. Gdy ta horda się już prze­waliła i strzały ucichły zaczęli się wszyscy zbliżać do opuszczonych gospodarstw, więc podążyłam i ja za innymi. Tu czekała mnie straszna rzeczywistość. Zboże do szczętu zniszczone, siano spa­sione, kartofle i te nawet nie ocalały, co nie wykopane to najokro­pniej stratowane. Dom coprawda pozostał, ale ani okien, ani drzwi nawet komin rozebrany. Słowem pustka i ruina zupełna, tyle pracy i zabiegów poszło na marne i pozostało znów widmo strasznego głodu. Bolszewicy zostali wprawdzie odparci, Polska ocalała, ale co teraz robić, czem obsiać? Czem przeżywić konia i krowę? Z cze­go oddać dług i czem cały rok przeżyć? Po wylaniu morza łez wzięłam się gorliwie do pracy. I znów wszystko sama, uprzątnęłam pozostałe resztki zboża, doprowadziłam do jakiego takiego ładu izdebkę i wzięłam się do roboty w polu, bo nie było nadziei, żeby mąż na jesienne roboty wrócił. Zasiałam resztkami zboża kawałek pola, skosiłam trochę potrawu, wykopałam resztki kartofli i tak pra­cując ciężko od świtu do nocy, a nawet nieraz i w nocy doczekałam się późną jesienią powrotu męża. Nadeszła znów ciężka zima gło­dna i chłodna, a potem jeszcze cięższa wiosna i przednówek. Na samo wspomnienie aż ciarki przechodzą co człowiek musiał prze­cierpieć i napracować się żeby obsiać i obsadzić znów jako - tako pole i nie umrzeć z głodu. Łudził się tylko człowiek nadzieją, że może kiedyś będzie lepiej, że może zajaśnieje jakiś jaśniejszy pro­myk, i tem tylko żył. Pracowaliśmy też oboje z mężem ile tylko starczyło sił, obrobiliśmy swoje liche piętnaście mórg i jeszcze trzeba było coś dorabiać bo tu tyle potrzeb. Siostrę trzeba było spłacać, stodółkę jakąkolwiek postawić i obory też nie było, a mieszkanko też tylko z łaski, więc niedojadając i niedosypiając pracując jak woły oszczędzaliśmy każdy krwawo zapracowany grosz, byle kiedyś było lepiej. Za dwa lata powiłam drugą córkę. Mąż wściekał się poprostu, ze złości nie szczędząc mi różnych przykrych docinków, a cóż ja byłam winna i to maleństwo co go tak ojciec nienawi­dził? Zaczął znów uciekać z domu, a ja z rozpaczy wylewałam całe rzeld łez. Zrobił się też niezwykle gwałtowny i za byle co bił mnie, że siniaki prawie nie schodziły ze mnie. Cóż było robić? Cierpiałam tak wszystko po cichu, bo nawet poskarżyć się nie mia­łam przed kim. Zajmowałam się gorliwie pracą i w niej znajdo­wałam ukojenie. Co zaniedbał mąż to ja starałam się naprawić. Zaprowadziłam warzywnictwo, które na naszej ziemi niezgorzej się udawało, chowałam cielęta, siałam len i wyrabiałam płótno, sło­wem pracowałam, jak tylko mogłam wychowując przy tem dwie nielubiane przez ojca dziewczynki. Spłaciliśmy już trochę długu, postawiliśmy niewielką stodółkę i dochowaliśmy się dwóch krów. Było to wszystko owocem czteroletniej pracy. Męczyłam się tylko w tej jednej maleńkiej izdebce i pragnęłam nadewszystko, żeby się kiedyś w życiu doczekać własnego „kąta” i być gospodynią na własnych śmieciach. Mieszkając w jednej sieni i w jednem po­dwórku nie mogłam chować żadnego drobiu, ani nawet świni, gdyż rodzicom męża wszystko to przeszkadzało, a chcąc uniknąć przy­krych kłótni i nieporozumień wolałam już nic nie chować.
W roku 1925 doczekałam się wreszcie syna, a z nim i nowych trosk, bo przybywało coraz więcej pracy, a przytem zaczęłam za­padać na zdrowiu czując dotkliwy ból w krzyżu, a widocznie z nad­wyrężenia żył zaczęłam stopniowo tracić władzę w prawej ręce. Nic zresztą dziwnego na taką pracę, sama sobie nieraz się dziwi­łam skąd mi się bierze tyle siły i zdrowia ale i ono widocznie z cza­sem się wyczerpało. Do tego jeszcze przybyło mi najokropniejsze zmartwienie, okazało się bowiem po roku, że ten tak upragniony przez ojca syn jest kaleką na oczy, mianowicie nie widzi na jedno oko zupełnie, a na drugie bardzo mało, pomimo, że ma najczyściejsze i najnormalniejsze oczy. Zdumiewali się lekarze, że coś podobnego jeszcze nie widzieli i pomimo kosztów nic poradzić się nie dało i dziecko pozostało ku mej strasznej rozpaczy prawie niewidome. Skończyły się wreszcie lepsze czasy, nadszedł rok 26 — 27, a z nim kryzys i nowa niedola. Jeszcześmy nie zdążyli spłacić wszystkiego długu siostrze, a o postawieniu choćby najskromniejszego domku nie było już mowy, coraz to przygniatały większe podatki, ceny na produkty wiejskie spadały, czasy stawały się coraz cięższe i na­dzieja na lepsze jutro znikła zupełnie. Pomimo, że pracujemy nadal wytrwale i dzieci już pomagają, jednak końca z końcem związać nie można. O ulepszeniu czegoś wogóle na wsi już dzisiaj myśleć nie można. Żyje się tylko z dnia na dzień i nawet na ubranie i bu­ciki dla dzieci do szkoły nie wystarczy już nie mówiąc o sobie kiedy jedne buty czy ubranie nosi się po kilka lat, pomimo, że ono jest dzisiaj nawet dość tanie, ale i na to nie można sobie pozwolić. Jak się żyje to doprawdy strach pomyśleć. Mięsa nie jada się zu­pełnie, na mleko też nie można sobie pozwolić, bo trzeba je sprze­dać na podatki i choć na sól, bez której się nie można zupełnie obyć. To też ludzie wyglądają nędznie, sczerniali na twarzy o przyga­słych oczach niechętni i źli. A już najgorzej to serce boli patrzeć na dzieci, blade mizerne, smutne, a przytem bose i obdarte.
Co z tego, że człowiek pracuje i pracuje? Przeęież z tej pracy iiiema nic dosłownie. Gnieździ się nas pięć osób w jednej małej izdebce i to lichej, a do tego niema nadziei, żeby można w przy­szłości coś pobudować. Obórka (ze starej szopy) też się wali, a na nową niema funduszów. Cały dochód to są trzy krowy, z których czerpie się na wszystko fundusze, no i cośkolwiek latem z warzywa, ale i to pomimo okropnej pracy dzisiaj się wcale nie opłaca. Po- zatem grunt jest przeważnie tak lichy, że zboża ani kartofli sprze­dać nie można. Więc cała podstawa bytu są trzy krowy. Z nich trzeba wyciągnąć przeszło trzysta złotych podatku, jakie takie ubra­nie, mydło, naftę, sól, zapałki, cukier choć dla chorego dziecka, kilo słoniny na miesiąc, reperacja narzędzi rolniczych, bo o kupnie nowych to już niema mowy. Do tego dochodzi jeszcze kupno ze­szytów i książek dla dzieci do szkoły i inne drobne rzeczy, bez któ­rych się obejść trudno. Na wszystko dać muszą te krowy, które przecież cały rok się nie doją, tylko przeciętnie jakieś osiem miesięcy, więc jak tu żyć? Zarobić już nigdzie nic nie można, bo i na swo- jem jest co robić na dwoje ludzi nawet trzeba porządnie się na- harować i to o głodzie. Bo jakże się dzisiaj żyje i czem? Prze­ważnie kartoflami. Na śniadanie gotuje się zupę z kaszą czy ży­tnią zacierką, zabieloną mlekiem, na obiad to już cokolwiek po­święci się słoniną kartofle, a do tego czysty żur czy mizerna na pół postna kapusta, wreszcie na kolację po kawałku czarnego chleba, a do tego pozostały z obiadu barszcz czy kapusta. Małym dzieciom tylko się daje po kropli mleka, bo starsi na taki smakołyk nie mogą sobie pozwolić. Na przednówku często i tego niema. Na takie rze­czy, jak mięso, masło, jajka, cukier, nikt absolutnie nie może sobie pozwolić w najuroczystsze nawet święta. Pozatem ludzie żyją jak odludki, wszelkie zabawy, wesela, chrzciny i inne uroczystości ro­dzinne i towafzyskie zupełnie wyszły z mody.
Jeżeli ktoś pismo jakieś prenumeruje to napewno składa się na to kilku, a nawet kilkunastu gospodarzy i to najczęściej zale­gają w prenumeracie. Co do organizacji to wszelkie niezależne organizacje czy to dla starszych czy młodzieżowe w zarodku już są tłumione albo tak prześladowane, że nie dopuszczą się do ża­dnych zebrań, szykanuje się tak, że wkońcu zniechęcone przestają istnieć. Ja sama należę od kilku lat do Koła Gospodyń Wiejskich, lecz w tych Kołach nic się nie robi, żeby choć trochę ulżyć losowi wiejskiej kobiety. W tym roku niby zaczęty jest kurs tkacki, lecz opłaty i składki są tak wysokie, że poprostu nie można sobie na to pozwolić. Chciałabym koniecznie ten kurs skończyć, żeby potem móc cokolwiek zimową porą zarobić, lecz strasznie mi jest trudno bo poprostu o grosz jest dzisiaj na wsi trudno, a cóż dopiero mó­wić o złotówkach. Podatki są tak duże, że wszystko pochłaniają i tylko o nich trzeba myśleć i jeżeli dziś ktoś ma więcej jak jedną krowę, a nie chce widzieć sekwestratora to musi się wszystkiego wyrzec, nawet własnego życia, a myśleć tylko o podatkach. Je­dyną troską, która mnie teraz trwogą przejmuje i z głowy dzień i noc nie schodzi to są dzieci, co z nimi w przyszłości będzie, jak im byt zapewnić. O tem, że mnie kiedyś będzie lepiej przestałam już myśleć, zresztą z nadmiaru pracy straciłam już zdrowie i nie mam nadziei go odzyskać, a zresztą może to i lepiej. Nie będę mieć więcej dzieci, a z tem i mniejszy obowiązek' co do ich wy­chowania. Przecież teraz wychować dzieci to jest poprostu mę­czeństwo. Serce kraje się poprostu z bólu, gdy odmówić mu trzeba kawałka chleba czy szklanki mleka. Rozpacz targa nerwy jak patrzy się na dziecko, blade, mizerne, szczupłe i wątłe, a nie możną dać mu tego co potrzebne jest dla pozyskania sił i zdrowia. Już teraz nie dbam wcale o siebie, odmawiam sobie wszystkiego prócz łez, byle tylko ulżyć doli dziecka. Lecz żadnych widoków na przyszłość niema, te piętnaście mórg marnej ziemi nie można już podzielić na trzy części, bo cóżby z tego było? A przecież i człowiek po­trzebuje na starość na czemś dożyć, zresztą chłopiec ośmioletni kaleka, dla niego by się to przydało, gdyż on już musi pozostać na roli ze względu, że innej przyszłości dla niego niema. Pozo­stają dziewczęta, dla nich już niema poprostu wyjścia. O posa­gach teraz niema mowy bo skądże, gdy na sól braknie. Choćby do służby, ale gdzie ją teraz znajdzie? Dać jakiś zawód na to znów trzeba funduszów, a skądże ich wziąć. Są to dziewczęta niezwykle zdolne, wzorowo się uczą i zdumiewająco są pojętne, tylko wątłe
i  szczupłe. W tym roku już jedna kończy siedem oddziałów, a na przyszły rok druga, ogromną mają chęć uczyć się dalej, ale cóż z tego? Co ja nieszczęsna biedna matka na to poradzę. Ból ser­cem targa chciałoby się dać temu dziecku coś na przyszłość. Chcia­łabym wywalczyć im lepszą dolę od swojej, bo wiem, jak mnie ciężko było żyć na świecie, a teraz jeszcze ciężej patrzeć na niedolę swych dzieci i beznadziejną ich przyszłość. Gdybym miała jakieś znajomości, jakąś protekcję to starałabym się na wszystko umieścić dziewczynki w jakiejś szkole zawodowej. Możeby się można było wystarać o jakieś ulgi, zniżki czy coś, ale nie znam nikogo ta­kiego i nie wiem, gdzie się udać z moim zmartwieniem. Jeżeli ktoś będzie czytał ten mój krótki pamiętnik, a nie zapomni i jeżeli to będzie w jego mocy, pomoże cośkolwiek wybrnąć mi z mego zmartwienia, to do śmierci byłabym mu nieskończenie wdzięczna. Nie mogę sobie wprost pomyśleć, jakażby radość rozpierała moje stroskane matczyne serce, gdybym widziała swoje mizeraki uczące się dalej.
Kończę ten swój opis czyli krótki pamiętnik i chciałabym, żeby trafił do serca ludziom, którzy rozumieją ludzką niedolę i odczują ciężkie życie, trudy i prace wiejskiej kobiety. Nie pragnę nagrody tylko współczucia. Bo doprawdy niema chyba na świecie więcej zapomnianej i niedocenianej istoty, jak wieśniaczka, a najbardziej u nas w Polsce. A przecież my wszystko składamy w ofierze oj­czyźnie i społeczeństwu, a wzamian nie dostajemy nic. Wszystko co napisałam jest najszczerszą prawdą, a są to tylko wyjątki, bo gdybym chciała napisać cały ogrom niedoli i nędzy musiałabym pisać nie parę tygodni, ale parę lat i być uczoną. Nie dziwcie się, że są błędy i niedokładności, bo przecież jestem samoukiem, a pi­sałam to zmęczona całodzienną pracą, chorą ręką, często długo w noc, gdy oczy ze zmęczenia kleiły się do snu i przy nikłem świe­tle przykręconej naftowej lampki, a w dodatku pokryj omu przed mężem, żeby się nie wyśmiał ze mnie, że bawię się w uczoną osobę.
Ze względu na niektóre drastyczne szczegóły co do pożycia z mę­żem prosiłabym nazwisko moje zachować w tajemnicy.

Dn. 21 listopada 1933 r.

Gospodarz czternastomorgo- wy w po w. warszawskim
Ojciec mój zaczął gospodarowanie na czternastu morgach ziemi z pastwiskiem, lasem i t. p. w roku 1911.
Na początku gospodarowanie nie było łatwe z powodu wzno­szenia budynków gospodarskich, jak stodoła i obora, oraz spłata ro­dzinna z powyższego gospodarstwa w wysokości 2000 rubli wyno­sząca.
To też gdy ojciec wziął za swoją żoną 1200 rubli, to do całko­witej spłaty musiał zrobić wielki dług na owe czasy wynoszący 800 rubli. Ten dług został spłacony w dwu latach, z tego powodu, że dochodowość gospodarstwa była nie taka jak jest dziś. To też nic dziwnego, że chociaż spłaty i wszelkie długi były ciężkie, to jednak w tak ustabilizowanym czasie nie były beznadziejne. Po spłacie ro­dzinnej przyszła kolej na budowanie stodoły i obory, tu znowu trza było dokonać wysiłku dla pokonania trudności, które piętrzyły się przed budową, jak brak budulca, brak pieniędzy na materjał i ro­botnika, a trzeba zrozumieć że dopiero gospodarstwo otrząsnęło z sie­bie dług zaciągnięty na spłatę rodzinną. Pożyczać pieniędzy na bu­dowę i płacenie procentu nie kalkulowało się i chociaż procenty nie były lichwiarskie bo tylko 10% rocznie od sta, pożyczka nie została zaciągnięta. Tu ojciec zaczął stosować samowystarczalność i tak drzewo na budynki zostało przywiezione z lasu swojego i ojciec przy­stąpił do budowy. W tym czasie sprzedano z gospodarstwa jeden stóg siana za 40 rb. i wieprza za 80 rubli i to starczyło na pewne ma- terjały do wyżej budowanych budynków. Czyli że na początku za­gospodarowania były okropne trudności, które zostały jednak zwy­cięsko pokonane.


Po dokonaniu powyższych rzeczy w gospodarstwie mojego ojca, wybuchła wojna światowa, która pochłonęła ojca. Teraz dopiero się zaczął okres krytyczny dla gospodarstwa, trzeba było zgodzić słu­żącego do pracy w gospodarstwie. Straty w gospodarstwie w tym okresie były na porządku dziennym i tak w czasie postoju wojsk nie­mieckich zabrano dwa stogi siana, trzydzieści korcy owsa, trzy świni dużych, kożuch nowy, słomę i t. d. zostało tylko to, co zostało po­chowane, słowem prawie cały zbiór i hodowla z jednego roku została zniszczona przez wojska rosyjsko-niemieckie. Takie to było przej­ście wsi w czasie zawieruchy wojny światowej.
Po wojnie zaczęto znowu przyprowadzać wszystko do porządku a szczególnie z zaraniem niepodległości Polski.
Na wsi zaczął się ruch kupna ziemi, ażeby powiększyć swoje gospodarstwa, powściągliwość do kupna ziemi była wielka ze wzglę­du na dobrą rentowność w owym czasie, oraz przed wojną, chociaż trochę spadek marki polskiej temu zaszkodził.
Później trochę, bo w okresie nastania złotego polskiego a szcze­gólnie w początku roku 1925/6 zaczął się na npwo szał do ziemi. Lu-* dzie poprostu woleli się zaograniczyć do najmniejszego stopnia egzy­stencji życiowej aby dokupić kawał ziemi (szczególnie od dwora) dla siebie, dla swoich dzieci, ażeby dać im w przyszłości większy warsztat pracy rolnej. To też niektórzy zapożyczali się nad stan i pła­cili szalenie lichwiarskie procenty, jak naprzykład 10% miesięcznie {100% rocznie).
W gospodarstwie mojego ojca na początku 1926 roku kupiono dwa morgi ziemi od bliskiego dworu za cenę 2400 złotych, które to pieniądze w połowie zostały pożyczone na 72% w stosunku rocz­nym, chociaż płaciło się tak duże procenty, to jednak kupno po­wyższe wypadło jaknajlepiej, bo na wiosnę 1926/7 na jesieni za same ziemniaki, których było na dwuch morgach 180 metrów, utar- gowaliśmy 1800 złotych (przeciętnie dziesięć złotych za metr), które prawie pokryły cenę kupna owych dwuch morg.
Na końcu 1927 roku znowu kupiliśmy jeden mórg ziemi, za którą zapłacono już 2400 (ziemia onczas mocno podrożała) i chociaż ta cena była bardzo wysoka to jednak jeszcze było można kupować ziemie, chociażby po takiej wysokiej cenie, bo ziemia w tym czasie dawała opłacalność. I nie licząc ziemi kupionej w 1926 r. już na początku 1929 roku za mórg kupiony w 1927 r. dług został spła­cony całkowicie, chociaż procenty płacone były od długu po 5% w stosunku miesięcznym.
W marcu 1929 roku zaczęło się nieszczęście dla naszej gospo­darki, bo w tym czasie kupiliśmy dwa i pół morgi po 2700 złotych za mórg czyli ogółem zapłaciliśmy 6750 złotych + koszta rejentalne 675 zł. czyli razem zapłaciliśmy 7425 złotych, na którą to sumę do­staliśmy 3000 zł. tytułem spłaty rodzinnej, reszta zaś była pożyczona na 3% miesięcznie, z nadzieją spłaty długów powyższych w niedłu­gim czasie. Aż tu bomba pękła, przyszedł zaraz po ukończeniu for­malności kupna i po osiągnięciu pożyczek, straszny w swych skutkach dla rolników kryzys. Teraz dopiero stała się depresja szczególnie dla tych, którzy pozaciągali przed nadejściem kryzysu pożyczki. Tak też było u nas w gospodarstwie mojego ojca. Straszne rzeczy 4750 zł. długu, to śmierć w czasie kryzysu. Ale trudno nie trzeba się podda­wać desperacji, tak też zrobiliśmy i my, a więc zaczęliśmy łudzić się nadzieją, że może po zbiorze 1930 r. ceny się poprawią, to się sporo długu odda, a więc pozostała nadzieja i to dobre. Tymczasem wzięli­śmy się za uspokojenie procentów, które rosły jak na drożdżach, a więc pamiętam jak na początku przesilenia w rolnictwie, były jeszcze ceny na świnie, więc sprzedaliśmy czterech tuczników za. które wzięliśmy 800 złotych, a było to na wiosnę 1930 roku, czyli upłynął już rok od chwili pożyczania pieniędzy. Więc po upływie, tego roku narosło samego procentu około 1500 złotych, (mieliśmy trochę rabatu ze strony wierzycieli w procencie), a więc na pokrycie tego procentu całe 800 złotych wziętych za tuczniki wylazło na po­krycie tego procentu i o dziwo brakło do całkowitego załatwienia tej sprawy 700 złotych, które częściowo zostały pokryte ze sprzedaży zboża, oraz zamienienie procentu w kapitał. Skutki tego haraczu procentowego były straszne w naszem gospodarstwie, bo proszę so­bie wyobrazić po sprzedaniu tuczników musieliśmy jeszcze prawie wysprzedać wszystko zboże przez nas posiadane aby utargować 450' złotych do brakującej sumy procentu. Otóż w takich warunkach w których lichwiarze wysysali najbardziej soki żywotne z gospodar­stwa, cóż pozostało dla siebie w gospodarstwie na elementarne po­trzeby domowe, na podatki, na spłatę długów, na konserwacje go­spodarstwa i t. d., poprostu nic — nic, słowem wytworzyła się sytu­acja bez wyjścia, zaczął się szerzyć upadek gospodarstwa, zaczęła się wciskać nędza, a to wszystko przez spadek cen na zboże i wyso­kie lichwiarskie procenty.
Otóż wobec tak wytworzonych szalenie trudnych warunków w gospodarstwie ojca, zaczęliśmy wszyscy przemyśliwać nad tem ażeby procent od kapitału był nie taki wysoki, ażeby przemienić 
pożyczki lichwiarskie na bankowe i t. p. ęo w części się nam udało bo w tym samym roku to jest 1930 udzielono nam pożyczki z Kasy Komunalnej powiatu Warszawskiego w sumie 2000 złotych, które to zostały zużyte na spłatę długów lichwiarskich, chociaż w części.
Tu trzeba zaznaczyć, że pieniądze pożyczone z Kasy Komunalnej wzięte zostały na 15% w stosunku rocznym od sta. To też jak na ówczesne warunki w 30 roku zdawało się że powyższy procent jest bardzo mały. Po otrzymaniu pożyczki z Kasy Komunalnej, zdawało się że już teraz prędzej będzie można poradzić z długiem, bo już prawie połowę długu mamy przynajmniej, chociaż już na nie­mały to przynajmniej średni procent. Jednak było to złudzenie, bo Kasa Komunalna, która z kosztami pobierała prawie lŁ/2% miesięcz­nie, naciskała na punktualność wpłaty co trzy miesiące równych rat długu, oraz procentów, w przeciwnym razie chociaż w parę dni po terminie nakładała grzywny, koszta i t. p. co w rezultacie podrożało pożyczkę.

Tymczasem przyszedł rok 1931, zboże potaniało jeszcze bardziej, a co gorsza spadły do 70 gr. za kg. żywej wagi świnie, oraz krowy, konie i t. d., co razem wytworzyło jeszcze gorszą sytuację w naszem gospodarstwie. Tu trza było myśleć o obniżce procentów od kapitału wierzycieli prywatnych, co po dłuższych pertraktacjach udało się nam zniżyć procenta do 2% miesięcznie, jednak i to nie pomogło, bo zważywszy że i tak procent chociaż po zaciągnięciu pożyczki w Ka­sie Kom. oraz po zmniejszeniu prywatnego wynosił rocznie prze­szło 1000 zł., wartości prawie niezłych dziesięciu tuczników lub stu korcy owsa, a w gospodarstwie było w tym roku najwyżej 35 korcy. W takich warunkach nie było można opłacić podatków i załatwić potrzeby domowe, stanęliśmy nad niewypłacalnością, więc rada w radę postanowiliśmy sprzedać jeden mórg ziemi, tak też zrobiliśmy. Otóż za. ten mórg ziemi, który w 1929 roku kosztował nas 2700 złotych, sprzedaliśmy w roku 1931 r. za cenę 1900 złotych czyli mniej o 800 złotych. Po sprzedaniu owego morga trochę odet­chnęliśmy, a więc oddaliśmy owe 1900 złotych do wierzycieli prywat­nych, z nadzieją uwolnienia się od haraczu procentowego A więc do­brze, pozostało nam z podatkami 3000 tysiące złotych długu. Więc te­raz może da się wybrnąć z tego położenia, może da się nam zmniej­szyć procenty od długu, może się jakoś zrobi. Lecz to było tylko złu­dzenie, warunki bytu stawały się coraz trudniejsze, pamiętam jak to po sprzedaniu tej ziemi, żal nam było trochę z tej racji, że może wa­runki się poprawią to się byśmy wylądowali. Lecz po pewnym czasie spostrzegliśmy, że sprzedaż owego morga była dla nas błogosławień­stwem, a to z tej racji, że spadek cen ziemi, ale i płodów rolnych posu­wał się stale. Lecz nie posuwała się ku spadkowi cen stopa procento­wa, nie było spadku cen w produktach przemysłowych potrzebnych do egzystencji życiowych. W domu zapanowało przygnębienie, nie było chęci do pracy bezcelowej, która jest bezowocna, która poprostu staje się przekleństwem. Czekaliśmy lepszych czasów. Nadszedł czas pożniwny w roku 1932, okres w którym zaznaczył się dalszy spadek cen płodów rolnych, który z porównaniem 1931 r. zaznaczył się o jakieś 40% przedewszystkiem na zboża, bo co do trzody, to trzoda utrzymała się na cenie 31 roku, zaś krowy i konie spadły o taki sam procent jak zboża.
W tym czasie zaszły pewne zmiany stopy procentowej i tak wie­rzyciele długów prywatnych, pomni na nieopłacalność gospodarstw, obniżyli procent 1% miesięcznie, co było wielką ulgą dla dłużników. Po obniżeniu procentu przez wierzycieli prywatnych, pozostał tylko u nas w gospodarstwie dług na najwyższem oprocentowaniu w Ka­sie Komunalnej na wysokości 1.50% kosztami miesięcznie i dług w Kasie Komunalnej stał się prawie najuciążliwszy ze swej punktu­alności spłat zarówno procentów, jak i rat kapitału. Lecz chociaż został obniżony procent od długu, to jednak i to nie uratowało na­szego gospodarstwa, nie uratowało i to że dług prywatny w sumie 1000 złotych rozdzielono na 17* roku na trzy raty, z dalszem zmniej­szeniem oprocentowania, bo tylko na 4V2% rocznie. Niepomogło, bo z samych podatków z osiemnastomorgowego gospodarstwa wypa­dało około 300 złotych rocznie, wartości trzydzieści pięć korcy owsa, czyli całość owsa z gospodarstwa. A gdzie pozostały potrzeby domo­we, konserwacje i zakup nowych i starych rzeczy gospodarskich. W początkach roku 1933 poczuliśmy, że jednak na swojem gospo­darstwie z 3000 zł. blisko długu nie wyjdziemy na dobre. Więc je­szcze czekamy może, może się poprawi. Przychodzą nareszcie żniwa dość obfite, ale niepocieszne, bo za korzec owsa płacą u nas sześć złotych lub siedem zł. metr żyta 11—12 złotych i tu można załatwić potrzeby gospodarskie jeszcze w długu przy takich cenach, aż tu przy­chodzi 1 października data 1-szej raty rozłożonego długu przez Ko­misję Rozjemczą w sumie 300 zł. i podatków zaległych 200 zł. + 300 zł. = 500 złotych, które chcąc utargować trzeba by sprzedać trzydzieści korcy żyta, no i naturalnie zbiór owsa brutto, dla siebie nic. Tu znowu ciężka chwila, trzeba coś robić, aby potrzeby załatwić. Wobec tego nic innego nie wypada, tylko sprzedać jeden mórg zie­mi, tak też zrobiliśmy, został sprzedany za 1000 złotych, co w po­równaniu z ceną kupna stanowi stratę 1700 złotych, (cena owej mor­gi w 1929 r. wynosiła 2700 zł.). Wobec tego można tak wyświetlić całą rzecz tego kupna gruntu. Otóż w roku 1929, jak to na początku zaznaczyłem, cena kupna owych dwuch i pół mórg ziemi wynosiła + koszta rejentalne 7425 złotych. Otóż na tę sumę mieliśmy wła­snych 3000 złotych czyli że pożyczkę zaciągnęliśmy przeszło 4000 zł., jak na tej pożyczce i na kupnie powyższego gruntu wyszliśmy, świad­czy fakt, że po czteroletniej męce musieliśmy zpowrotem sprzedać dwa morgi ziemi, czyli że pozostało nam z owego kupna tylko pół morga za łączną sumę 2900 złotych i pozostało nam jeszcze długu po sprzedaniu ziemi 1000 złotych czyli wartość jednego morga ziemi, co w porównaniu przedstawia się tak, pozostało nam jeszcze z kupna pół morga ziemi, który gdyby sprzedał wziąłby 500 zł. czyli po sprze­daniu całkowitej ziemi (2*/* m.) kupionej w 1929 r. brakłoby do spłaty długu 500 złotych i 3000 zł. gotówki naszej włożonej w po­wyższe kupno, czyni razem 3500 zł. straty na czysto w kapitale nie licząc procentów, których wypłaciliśmy z racji tego kupna jakieś 2500 zł., czyli razem 6000 zł. wrzuciliśmy w błoto na marne, owoc tyloletniej pracy. Stało się to w okresie silnej nieopłacalności w rol­nictwie przez tę nieopłacalność i przez lichwiarzy, którzy grasowali bezkarnie.
Stan wytworzony przez powyższe okoliczności w naszem pry- watnem gospodarstwie i w całej wsi niedobry. Bo jeżeli weźmiemy pod uwagę życie ogólne, to nasuną się nam rzeczy, które poprostu są nie do pozazdroszczenia. I tak w naszem gospodarstwie z powodu powyższych okoliczności wszystko ucierpiało. Budynki w marnym stanie, niema za co reperować. Ziemia wyjałowiona, niema potrze­bnej ilości inwentarza, brak nawozów sztucznych. Stan duchowy członków rodziny też ucierpiał, bo piszący te słowa miał dużą chęć wstąpienia do szkoły rolniczej lub Uniwersytetu Ludowego, lecz nie zostało zrealizowane z powodu braku gotówki, oraz rąk roboczych w gospodarstwie (to drugie zostałoby pokonane, gdyby były pie­niądze).
Tak też jest ogólnie w całej wsi. Co zaś do czytelnictwa gazet, to może jeszcze się trzyma na bezkryzysowym okresie. Bo ja sam przyznam się do tego, że nie było nieraz za co kupie niezbędnych rze­czy to jednak na gazetę musiało się znaleźć pieniądze. Bo dla czytają­cych dłuższy okres, gazety to przyjaciel w najgorszej biedzie. Lecz jednak czytelnictwo ogólne może się trochę skurczyło, bo po pierwszy brak funduszów po wszelkich organizacjach przyczyniło się do za­mrożenia bibljotek, bo po przeczytaniu książek z braku świeżych u- staje czytelnictwo. Dla przykładu podam następujące okolicz­ności, które sprzyjały rozwojowi bibljotek po wsiach, a temsamem czytelnictwa. Otóż w rozwoju czytelnictwa po wsiach, główną rolę odgrywały Koła Młodzieży Wiejskiej, które po zdobyciu funduszów zakupywały w pierwszym rzędzie bibljoteki ogólne. W latach dobrej konjunktury dla rolnictwa, prawie z każdej takiej imprezy wpływa­ło do Koła Młodzieży Wiejskiej blisko sto złotych, jako czystego zys­ku. Teraz jednak stało się odwrotnie, teatry, i inne zabawy stały się po prostu deficytowe z powodu braku gotówki na wsi. I dlatego bi­bljoteki na wsi w organizacjach nieodświeżane, i marnieją bibljoteki z tego powodu. A prywatnie kupno książki staje się poprostu nie- możliwem, bo jeżeli zważymy że cena lepszej trochę książki równa się cenie pół metra żyta, to przekonamy się że kupno książki w gospo­darstwie staje się poprostu luksusem niedoścignionym dla rolnika. Zdałoby się trochę powiedzieć na temat życia organizacji na wsi. Ta sprawa jednak nie przedstawia się w porząJku, wszelkie organi­zacje mamy wiodą żywot i poza organizacjami młodzieży wiejskiej, poza strażami ogniowemi, i politycznymi, wszelkie organizacje typu gospodarczego upadły zupełnie na wsi. Czego dowodem jest moja wieś P * * *, w której to organizacje gospodarcze jak Kół­ka Rolnicze, placówka spółdzielcza, zupełnie upadły, bo nie mogły sprostać celom rolniczym, bo propagowanie używania nawozów sztucznych, oraz wszelkiego rodzaju meljoracyj i postępu w gospo­darstwie przy jednoczesnem spadku rentowności w gospodarstwie, nie daje żadnego rezultatu, a co gorsza prowadzi przy tych warun­kach jakie mamy dzisiaj do gorszej niewypłacalności, czego dowo­dem są spółki wodne które po zmeljorowaniu gruntów swoich człon­ków w 1928/29 stoją na schyłku bankructwa.
W okresie zimowym, kiedy to skończy się wszelkie prace je­sienne, a szczególnie w długie wieczory na wsi poprostu tonie się wśród nudy, bo prawie nikt w mojej wsi nie zajmuje się niczem w wol­nych okresach poza gospodarstwem, tu mogło by odegrać dużą rolę dla szerzenia wiadomości fachowo-rolniczych, oraz całej kultury Ra- djo Polskie. Ale niestety radjo staje się dla wsi prawie niedostępne, bo trzyzłotowa opłata miesięczna jest dla wsi zupełnie za wysoka, bo zważywszy że w obecnym czasie sprzedaje się po sześć złotych za owies na prowincji, to opłata radjowa pochłonie rocznie sześć korcy owsa, ilość którą można zasiać dwa i pół morgi owsem.
To też nic dziwnego że postępowsze jednostki na wsi poprostu nie mogą pogodzić się i obejść bez radja, bez książki i wzdychają do tych cza­sów w których będą mogli zdobyć się na powyższe rzeczy i cieszyć się ich wartością.
Warunki gospodarcze sprawiły, że na wsi rośnie cherlawość szczególnie młodego pokolenia, z niewłaściwego odżywiania się. Brak cukru, tłuszczów, nabiału, w odżywianiu na wsi wpływa bardzo uje­mnie na stosunki zdrowotne na wsi, i to przez względu na obszar gruntu posiadaczy. I kiedy w lepszych warunkach dla wsi przeciętnie w każdej rodzinie w roku musiał być zarżnięty tucznik na swoje potrzeby, to obecnie, to należy do rzadkości. Głownem pożywieniem na wsi i to bez względu na zamożność rolników jest kartofle, kluski, kapusta, kasza z małą ilością dodatkową tłuszczów (przeciętnie je­den do dwu kilo słoniny tygodniowo na rodzinę i trochę mleka). Mię­so używane jest w większości na święta i podobnych okazji. Słowem odżywianie się wsi jest na bardzo niskim poziomie. Przygnębienie z powyższych okoliczności na wsi jest powszechne, tak też twierdzą nawet gospodarze postępowi w nauce rolniczej, którzy mogą być za wzór dla innych, tak też twierdzi Państwowy Instytut Naukowy w Puławach, który obliczał że w 1933 r. rolnik dokłada do swojego go­spodarstwa 1.50 gr. dziennie. To też nic dziwnego, że nawet gospoda­rze, którzy nie mają długu, mogą zaledwie opłacić podatki z dochodów swojego gospodarstwa, obegnać najpotrzebniejsze potrzeby rodziny, a przedsiębranie większych rzeczy jak budynki, spłaty rodzinne nie może być mowy.
Stan gospodarstwa rolnego przed wojną był całkiem inny, był dobry, była równowaga gospodarcza w stosunku do rzeczy przemy­słowych i tak przed wojną za korzec żyta mógł kupić dobre buty odświętne, dzisiaj na takie buty trzeba dwa i pół korca, za korzec żyta mógł kupić 400 pudełek zapałek, dziś tylko 120 pudełek zapałek, za dwa korce żyta przed wojną mógł rolnik kupić pług, dzisiaj trzeba dać cztery i pół korca żyta.
Sól, nafta też przed wojną, też wielokrotnie tańsze w stosunku do ceny dzisiejszej i w stosunku do produktów rolnych. Przed wojną wszystko było dostosowane do produktów wiejskich rolnych, dzisiaj jest całkiem odwrotnie, dzisiaj są ceny sztucznie wyśrubowane ponad rzeczywistość prawdopodobną.
Takie to jest życie na wsi.
Dn. 13 grudnia 1933 r.

Gospodarz ongi trzydziesto- morgowy w pow. błońskim
         ( mój pradziadek ten po prawej )

Na skutek wezwania w Gazecie Chłopskiej w Nr. 42 z roku 1933, postanowiłem i ja napisać parę słów ze swego życia. Po­nieważ przechodziłem dość poważne koleje w swojem tak stosun­kowo krótkiem życiu, zgóry przepraszam za błędy i nieudolność w pisaniu, bo jak się dowiemy z dalszego pisania nie dostałem od­powiedniego wykształcenia, aby napisać lepiej.                                
                                                                                                     
PAMIĘTNIK CHŁOPA

Urodziłem się dnia 4 kwietnia 1896 roku we wsi Wielgolas pow. Warszawski w okolicy pięknej i bogatej, jakby powiedzieć w kra­inie miodem i mlekiem płynącej. Rodzice moi posiadali gospo­darstwo rolne dwadzieścia cztery morgi ziemi, w czem połowa była doskonałych nadrzecznych łąk i połowa ziemi ornej również bardzo dobrej. Prowadzili gospodarstwo warzywniczo-mleczne i produkty to jest mleko, okopowe warzywa i owoce odwozili do Warszawy, otrzymując za to przeciętnie od 150 do 200 rubli miesięcznie, co na czasy przedwojenne było dosyć dużo.
Rodzeństwa było nas troje, dwie siostry j ja, jedna starsza ode mnie o trzy lata i druga młodsza również o trzy lata. Pomimo, że wieś nasza składała się 75 osad, szkoły u nas nie było. Ja do lat dziesięciu uczyłem się w domu, później chodziłem do szkoły trzy zimy w Dębem odległym od nas o pięć kilometrów i tam skończyłem te trzy oddziały rosyjskiej szkoły powszechnej. Potem już praco­wałem wraz z ojcem w gospodarstwie.
W roku 1911 ojciec wydał-starszą siostrę zamąż dając jej około półtora tysiąca rubli posagu. Pozostało nas dwoje. W roku 1914 wybuchła wojna i trzeba nieszczęścia, że w tym czasie ojciec za­chorował dosyć poważnie na żołądek, wytworzył się jakiś wrzód na żołądku i ta choroba pociągnęła za sobą szalone koszta. Parę miesięcy ojciec leżał w szpitalu Pańskiego Przemienienia na Pradze; ponieważ za wszelką cenę postanowił się ojciec ratować, a uwa­żając, że w szpitalu niema należytej opieki lekarskiej kazał się przenieść do lecznicy w Aleje Jerozolimskie i tam płaciliśmy za pokój wraz z obsługą jedenaście rubli dziennie (było to w roku 1915). Prócz tego konsylja lekarskie raz i dwa razy w tygodniu kosztowały trzydzieści rubli za każde takie konsyljum, no i rezul­tat był taki, że 8 grudnia kazali nam ojca zabrać do domu, a 16 grudnia ojciec nam umarł.
Ja wtedy liczyłem dziewiętnasty rok życia i byłem zamłody, żeby mi ojciec zapisał gospodarstwo i tak zostało, prowadziłem gospodarstwo z matką ponieważ matka też nie miała bardzo zdro­wia. Więc ja się ożeniłem w roku 1916 i pomimo, że nie miałem tytułu własności, teść mój dał mi zaraz po ślubie trzy tysiące ru­bli jako posag dla córki i z tego, jak również i z gospodarstwa, po­nieważ prowadziłem całe gospodarstwo po ojcu zacząłem się dora­biać. Założyliśmy wtedy spółkę handlową w Dębem Wielkiem z księ­dzem Zarębą na czele, w której byłem wiceprezesem. Zrobiliśmy udziały po pięćset rubli i zebraliśmy 45 tysięcy rubli, jako kapitał za­kładowy. Ja wykupiłem siedem udziałów i po dwóch latach handlu dostałem ztamtąd osiem tysięcy rubli. Prócz tego w końcu roku 1916 założyliśmy spółkę mleczarską i sklep spożywczy w naszej wsi, w któ­rej byłem kasjerem do jesieni 18 roku t. j. do mojego wyjazdu ze wsi. I tu prowadziliśmy dość duże obroty, bo wysyłaliśmy od 1600 do 2000 litrów mleka dziennie do Warszawy. Spółki obie prosperowały świetnie dając współudziałowcom poważne dochody. W roku 1917 ponieważ były to czasy okupacji niemieckiej i trzeba się było bardzo Uczyć czem wolno handlować, a czem nie i ja też miałem przejście. Miałem ogromnego stadnika, którego agenci Fran­kowskiego zapisali na kontyngent mięsny szacując go trzysta rubli, a w prywatnym handlu byczek ten był wart więcej, jak 800 rubli. Nie chcąc tyle stracić, a ponieważ należałem do C. T. R. w Mińsku Mazowieckim wystarałem się przez to Towarzystwo od władz niemieckich papier, że jako rozpłodowca nie wolno mi go zabrać, i nie wzięli, ale po paru miesiącach stadnik stał się za ciężki na krowy no i trzeba było go sprzedać i sprzedałem go pocichu rzeźnilcom uzyskując cenę 875 rubli, ale niestety znalazł się sąsiad podły, który mnie oskarżył do żandarmów niemieckich, że ja zrobiłem talu szmugiel, no i żan­darmi zrobili dochodzenie, protokuł, rezultatem był sąd i wyrok skazujący mnie na cztery miesiące więzienia. Aresztowali mnie przy sprawie i byłbym rozumie się dokonał żywota na Pawiaku przez te cztery miesiące, gdyby nie szybka interwencja księdza Zaręby o niezrównanym wprost talencie i energji, bo jak wiemy niełatwo było skłonić niemców do zmiany wyroków. Jednak ks. Zaręba mnie wyratował z więzienia po jedenastu dniach wyrobiwszy u generała gubernatora Beselera papier, mocą któi’ego zamieniono mi więzienie na karę pieniężną w sumie sześciuset marek niemieckich. Przez te jedenaście dni, które przesiedziałem na Pawiaku zdążyłem poznać całą okropność niemieckiej opieki. Coprawda były to czasy gło­du po miastach, ale jak mi z domu przysłano piętnaście funtów chleba, dziesięć funtów wędliny, dwadzieścia jaj i coś tam z na­biału, to mnie jak na kpiny oddano dwa jajka, a niemcy tak ludzi żywili, że mnie po jedenastu dniach nikt nie mógł poznać, bo wy­glądałem jak szkielet. W roku 1918 siostra moja młodsza powia­da mi, że się będzie żenić do domu na połowę gospodarstwa. O my­ślę sobie: to będzie źle zostać na dwunastu morgach, to mi się nie bardzo podoba, chciałem ją spłacić, ale jakoś się nie szykowało. Ona dostawała stosunkowo duży posag, a nie trafiał się nikt po­dobny, żeby ją wziął z domu, więc ona chce się żenić do domu. Ja jednak po namyśle nie chcąc dzielić tej gospodarki na dwoje, po­stanowiłem ja się usunąć z domu zostawiając całe gospodarstwo siostrze, ale znów nie trafiał się tak bogaty kawaler, żeby mnie spłacił i tak źle i tak niedobrze, ano nie było innej rady tylko zo­stawić czasowi siostrę wraz z gospodarstwem, a ja zacząłem szukać dla siebie gospodarstwa do kupna. I w lipcu 18 roku gospodarkę znalazłem i .zgodziłem w Starej Miłośnie trzydzieści morgów ziemi wraz z budynkami za 32 tysiące rubli i w sierpniu zrobiliśmy akt rejentalny, a ponieważ niemcy już nie pozwalali robić aktów na ruble, więc przeliczyliśmy na marki po 2.16 fenigów za rubla. Rozumie się, że tyle pieniędzy nie miałem swoich, ale po wycofaniu ze spółek i zebraniu, gdzie tylko jakie miałem zrobiłem około trzy­dziestu tysięcy marek, resztę, część pożyczyłem od znajomych, część były właściciel poczekał mi na hipotekę i kupno się przeprowadziło w roku 1919. W lutym siostra wyszła zamąż i spłacili mnie, ja temi pieniędzmi pokryłem część długów.
Mnie na nowem gospodarstwie ułożyły się warunki dość możli­wie, ponieważ jesienią 1918 roku przeprowadziłem się na nowe go­spodarstwo, zimową porą sprowadziłem około pięćdziesiąt wozów nawozu od wojska z Rembertowa, dokompletowałem okna inspek­towe do pięćdziesięciu i zaprowadziłem warzywnictwo na większą skalę. Ponieważ rok 1919 wywdzięczył się za pracę dobrze, zbiory miałem ogromne, a ceny na warzywa były dobre, oddałem resztę długów i nawet zostały mi pewne oszczędności.
Przyszedł pamiętny rok 1920, inwazja bolszewicka. Do lipca życie nam szło normalnym trybem. Kiedy bolszewicy zaczęli wła­zić do Polski, mnie jakoś do wojska nie wołano, nie mogąc wytrzy­mać, że to ojczyzna tak potrzebuje ludzi, a ja siedzę w domu, za­pisałem się na ochotnika z koniem do 1-go pułku szwoleżerów z ka­drą na Ułańskiej w Warszawie i pojechałem do wojska w pełnym rynsztunku z umundurowaniem, siodłem, nawet szablą, a ponieważ takich ochotników zebrało się sporo, zrobili z nas 201 pułk szwo­leżerów i w końcu lipca wysłali nas na front. Wyjechaliśmy z Wi­leńskiego Dworca pociągiem i zajechaliśmy pod Małkinię, tam się wyładowaliśmy poszliśmy na południe od kolei i zaraz na drugi dzień mieliśmy pierwszą potyczkę z bolszewikami. I tak cofając się pod Warszawę stoczyliśmy z niemi kilkanaście w'alk. W czasie decy­dującej bitwy pod Warszawą, byłem w boju pod Radzyminem i ostatnią potyczkę mieliśmy już w pościgu za bolszewikami pod Płońskiem, gdzie mi ranili konia w tylną nogę i wtedy zostałem przydzielony do Polowego Szpitala Koni Nr. 6 już jako kapral, ponieważ pod Warszawą dostałem nominację od kapitana Zielazic- kiego. I przy szpitalu koni byłem do 23 grudnia, gdzie nawet w końcu pełniłem funkcję furażera. Ostatnio staliśmy w Gródku pod Rów­nem i stamtąd zostałem zwolniony do domu.
Po mojem odjeździe do wojska w domu działy się hece. Kiedy już bolszewicy podchodzili pod Warszawę, polskie wojska zrobiły ostatnią linję obronną między innemi i przez naszą wieś. Spędzili tam ogromną moc wojska i taborów więc można sobie wyobrazić co ucierpiały gospodarstwa rolne. Mojej żonie (ponieważ żona ze służbą została na gospodarstwie), zabrało wojsko cztery krowy, na trzy dali kwity, a jedną zabrali bez kwitu, a w końcu coś koło 8 sierpnia wypędzili ludność cywilną z naszej wsi i rozumie się i żonę i to tak gwałtownie pędzono ludność cywilną z domu, że żona zaledwie złapała, jak to się mówi co w rękę wpadło. Zładowała na dwa wozy, bo jeden do swego przynajęła, zabrała ostatnie dwie krowy, które zostały, cielaka półrocznego kazała służącemu zarżnąć, drób także wybiła i wyjechała do Warszawy, zostawiając całe go­spodarstwo na pastwę losu, a wtedy wojsko i rozmaite cywilne pa- sorzyty, które pochowały się po lasach i piwnicach przed tymi co wyganiali, naprawdę po swojemu zaczęli gospodarować, tak, że jak żona po dziesięciu dniach wróciła do domu to zastała jeden obraz nędzy i ruinę do najwyższego stopnia. Z płotów nie pozostało ani śladu, nawet budynki co drewniane to rozebrali i spalili. W mie­szkaniu okna i drzwi powyrywane, szafy i kredensy rozbite. Po­siadałem dość ładną bibljoteczkę, wszystko zniszczone, podarte i rozkradzione. Miałem- pasiekę dwadzieścia roi pszczół, nic nie zostało, ule w części poprzewracane, w części rozniesione po polach. Miałem ładny komplet narzędzi stolarskich i warsztat i z tego ani śladu. Jednem słowem zostało tylko to co nie miało żadnej war­tości, lub nie dało się wziąć z miejsca, jak np. murowany budynek co zaś do zbiorów także wszystko rozkradzione. Warzywa w części stratowały tabory, reszta wyrwana, kartofle wykopane, ze stodoły wyniesione było wszystko, \\;ęc żona kazała pozbierać po polach i łąkach resztki zboża co konie nie zjadły i nie zdążyły zrosnąć, i pu­ściła na młockarnię to omłóciła tego wszystkiego razem t. j. żyto, owies, jęczmień i pszenicę dwa i pół koi*ca na pół zrośniętego ziarna.

O  warzywach niema mowy. Kartofli ukopała coś około osiem korcy, to były zbiory z trzydziesto-morgowego gospodarstwa. Komisja Szacunkowa od strat i szkód wojennych oszacowała u mnie straty na pół miljona marek i dali żonie odpowiedni protokuł z pieczę­ciami i mieli niby to zapłacić, ale płacą do dzisiaj. Za te trzy krowy co wojsko dało kwity, to zapłacili w końcu 1921 roku po sześć tysięcy marek za krowę, ale marki już wtedy tak spadły, że za osiemnaście tysięcy butów nie można było kupić. Jak już nad­mieniłem, 23 grudnia wróciłem z wojska, no i zastałem taką rutaę gospodarstwa. I rozpacz mnie ogarnęła, że z takiego dobrobytu jaki zostawiłem parę miesięcy temu idąc nadstawiać piersi i wal­czyć za ojczyznę zastałem taką biedę, tembardziej, że zrobili to swoi, a nie nieprzyjaciel. Ale cóż było zrobić, poddać się biedzie, nie za nic, byłem młody, posiadałem tę pewną werwę wojskową, więc wziąłem się szczerze do pracy. Były coprawda inne czasy, ale wkrótce znowu się jako tako dorobiliśmy tembardziej, że ja w dalszym ciągu handlowałem czem się dało, a przeważnie lasem kupując działki, jak mniejsza to sam, jak większa to ze wspólni­kiem i jako tako szło.
Na początku 1921 roku były u nas wybory na sołtysa, ano przy­jechał wójt z sekretarzem i mimo moich próśb i perswazji wybrano mnie na sołtysa. Próbowałem się jeszcze u pana starosty jakoś wytłumaczyć, nic nie pomogło i zostałem sołtysem. A naprawdę bałem się tego, bo Miłosna to niebyłe praca dla sołtysa. Jest zgórą sto osad, masa letnisk, jest ogólnie około dwudziestu sklepów, fa­bryka, zakłady ceramiczne, około półtora tysiąca ludności ogółem. Więc to praca nielada, a tu moje gospodarstwo wtedy właśnie wię­cej jak kiedyindziej potrzebowało gospodarza niepodzielnie. A tu jak na złe, zaczęły się po tej wojnie tworzyć rozmaite stowarzysze­nia i do wszystkiego musiałem należeć, bo mię ludność nie chciała nijak pominąć. A więc starałem się być jaknajwięcej czynnym i podołać wszystkiemu. Założyliśmy ochotniczą straż pożarną, w której byłem kasjerem, w kooperatywie spółdzielczej, gdzie było 430 członków, byłem prezesem Rady Nadzorczej, przy budowie ko­ścioła byłem w dozorze, w komisji sanitarnej przy gmii.ie, w radzie gminnej, w komisji rewizyjnej, w komisji drogowej i w innych. Mi­mo jednak takiego nawału pracy byłem bardzo szczęśliwy. Do­prowadziłem swoje gospodarstwo do pewnego normalnego trybu, wyremontowałem budynki gospodarcze, pobudowałem parkany nawet murowane. Pozostał mi tylko dom, który się walił, był obszerny jakiś jeszcze po-dworski budynek, któremu chcę poświęcić więcej słów, ponieważ on był początkiem mojego bankructwa i dzi­siejszej biedy. Otóż była to rudera osiemnaście metrów' długa i dziesięć metrów szeroka, całe wiązanie dachu jak i belki były zgniłe, ale mury zdawało się możliwe. Majster obliczał, że to będzie kosztowała ta przeróbka cztery tysiące zł., więc w 1924 roku postanowiłem i dom przebudować t. j. 1 metr 50 centymetrów nadbudować go wyżej, bo był za niski i nakryć dachówką. Otóż jak to się ruszyło i za­częliśmy rozbierać to się okazało, że i cegła też jest w części ze­psuta. Jednem słowem, że zamiast 4000 'Ą. kosztował 9000 zł. A tu jak na złe, ceny na warzywa zaczęły spadać i go­spodarstwo już nie dawało takich dochodów jak przedtem. Co mogłem, to zrobiłem ze swoich pieniędzy, ale to nie starczyło, więc zacząłem pożyczać i napożyczałem przeszło 3000 zł. od znajomych tak na słowo bez weksli, ale na krótkie terminy. Więc jesienią 1924 roku trzeba było to poregulować, ano dowiedziałem się, że jakiś N*** w Warszawie pożycza pieniądze na hipotekę. Więc myślę sobie, pozałatwiam te drobne długi, będę miał z jednym do czynienia i pojechałem do niego, owszem powiada mi pożyczy wiele mi potrzeba, ale tylko na hipotekę i żąda 5% miesięcznie. No co- prawda wtedy nie można było taniej dostać, więc zgodziłem się z nim i umówiliśmy się do hipoteki. Kiedy już przyszliśmy do rejenta, to on mi powiada, że na wypadek spadku złotego jak np. marki on sobie stabilizuje tę pożyczkę w dolarach. Ja się trochę zląkłem i nie wiedziałem co zrobić, ale ponieważ już zrobiłem tyle zachodu, a nawet i rejent powiada, że niema się czego obawiać, bo złoty może polecieć jak marka to dolar zdrożeje, ale i towary zdrożeją to na jedno wyjdzie. No i ja głupiec zgodziłem się na to, po­nieważ pożyczałem od niego 4000 zł., doliczyliśmy procent za rok co uczyniło 2400 zł., wię,c razem 6400 zł. Przeliczyliśmy na dolary po 5,18 i tę sumę zabezpieczyliśmy na hipotece. Po roku dolar zdrożał a produkty rolne jeszcze staniały. Ja nie miałem możności oddać jemu pieniędzy, tembardziej, że w tym mniej-więcej czasie Rząd Polski zestabilizował marki w stosunku złotego i ja pomimo jaknajskrupulatniej prowadzonych rachunków sołtyskich, zapłaciłem zgórą 400 zł., a to z tego względu, że nie ogłosili nam, że ta sta­bilizacja nastąpi i ja zbierałem akurat w tym czasie składkę ogniową podług starych markowych rozkładów i kiedy zawiozłem kilkadzie­siąt miljardów marek do Tow. Ubezpieczeń Wzajemnych już po dniu stabilizacji, to oni nie chcieli tego uwzględnić i zrozumieć, że zbierałem pieniądze podług starego kursu i musiałem zapłacić ze swej kieszeni 430 zł. Tę tak niewdzięczną służbę sołtyską pełniłem z górą pięć lat, bo tak czekano na zatwierdzenie samorządu gmin­nego i starosta nie chciał wyznaczyć nowych wyborów.
Ponieważ nie oddałem N*** pieniędzy, płaciłem mu jakiś czas procent, ale już od całej sumy i to ze zwyżką dolara, kiedy wiosną 26-gc roku dolar doszedł do 13 zł., to ja już i procentów nie miałem możności płacić. Więc licząc na to, że stanieje, wystawiłem mu na pewną sumę procentów w dolarach weksel. On wtedy weksel oddał do protestu i zażądał rejentalnie całej należności. Ja nie mając wyjścia zmuszony byłem sprzedać cały majątek, nie chcąc dopuścić do licytacji i oddać mu pieniędzy co uskuteczniłem w sier­pniu 1926 roku i za te 4000 zł., które Od niego pożyczyłem zapła­ciłem 14.800 zł. (czternaście tysięcy osiemset złotych). Ponieważ za majątek wziąłem 30.000 zł., (bo ceny na ziemię wtedy były niskie), więc N* * * zabrał mi połowę mojego majątku. Ponieważ bankruc­two w owe czasy było jeszcze czemś nowem i w oczach i w poję­ciach ludu, czemś wprost karygodnym, a ja już tym razem byłem poważny bankrut, więc nie cłicąc być pośmiewiskiem ludzi, posta­nowiłem przenieść się w inne okolice, gdzie mnie nie znano. Więc za pozostałe mi pieniądze kupiłem w Błońskim powiecie, a właściwie wziąłem z parcelacji majątku Krze osiemnaście morgów ziemi gołej bez zbiorów i zabudowań, godząc po 675 zł. morgę. Wpłaciłem dwie trzecie należności (na jedną trzecią Bank Rolny dał nam pożyczkę w listach zastawnych), więc po wycofaniu się ze wszystkich prac społecznych, gdzie pracowałem nawiasem mówiąc z żalem żegnany przez współpracowników i ludność, przeprowadziłem się ze Starej Miłosny do Krzów, we wrześniu 1926 roku. Tu mnie znowu czekały przykre i smutne rzeczy.
Ziemia szykowana do parcelacji nieuprawiana, a tu twarda je­sień, trzeba było na gwałt jako tako zaorać i choć trochę oziminy zasiać, no i jakieś choćby prowizoryczne budynki postawić, żeby się na zimę wprowadzić, bo już rodzinę miałem sporą, pięcioro dzieci i żonę, więc na to wszystko to jest na konie, na zasiew i budulec wydałem sporo pieniędzy. Prócz tego żywić rodzinę cały rok z go­tówki, pochłonęło więcej gotówki, aniżeli ja miałem. Musiałem po­życzyć pieniędzy na wysokie procenty, bo cztery, a nawet i pięć procent miesięcznie, a tu jak na złe w 1927 roku ziemia dała bar­dzo kiepskie zbiory, zapuszczona przez dwór do najwyższego sto­pnia, nie dała się oszukać, a w pierwszym roku niemożliwie było wszystkiego zrobić, jak być powinno. Wobec tego wszystkiego długi zaczęły rosnąć z szaloną szybkością, bo procentów nie mogłem pokrywać z gospodarstwa, więc z procentów zaczął się tworzyć ka­pitał, a jeszcze na domiar złego przyjechał instruktor z Grodziska Mazowieckiego i namówił mnie to jest prawie siłą wmówił we mnie, ażeby wziąć na wypłat drzewka owocowe i założyć sad handlowy. I wziąłem dwieście sztuk z Sejmiku Powiatowego w Grodzisku Ma­zowieckim jesienią 1927 roku a ponieważ była to ta pamiętna zima z 1927 na 28 rok,żewszystkie drzewka zmarzły, tak,żenić absolutnie nie zostało, a ja wystawiłem weksle na 750 zł. i prócz tego zapłaciłem 40 zł. gotówką za koszta przewozu, jednem słowem, że pomimo nad­ludzkich wprost wysiłków tak mi szło to gospodarstwo, że po trzech latach miałem już z górą 6000 zł. długu, a naprawdę to może pożyczyłem 1500 zł. a może i to nie, a to reszta to tak sza­lenie szybko się mnożyły te procenta, że trudno było nastarczyć obliczać, a co dopiero odpłacać. Ponieważ ziemię już doprowa­dziłem do należytej kultury i wyprawiłem przez te trzy lata, w roku 1929 zbiory miałem bardzo ładne, ale mimo to widziałem, że sobie mię dam rady z tymi długami, a już miałem przecież doświadczenie, więc nie chcąc dopuścić do tego, aby mi długi znowu przepoło­wiły wartość gospodarstwa, postanowiłem sprzedać zawczasu. Więc podszykowałem wszystko, żeby jaknajlepiej wyglądało i puściłem do sprzedania, jakoś nie czekałem długo. Trafił się kupiec i jesienią 1929 roku sprzedałem uzyskując cenę 26.000 zł., prócz długu bankowego najpierw rozumie się poregulowałem wszystkie długi prywatne, nie spłaciłem tylko tej pożyczki za drzewka, bo ona była na raty. Za pozostałe pieniądze kupiłem inne gospodarstwo, również z parcelacji z tego samego majątku nawet większe, bo dwadzieścia jeden mórg tylko ogromnie zapuszczone i coprawda nie przy samej szosie. Zapłaciłem 19.000 zł., tysiąc złotych kosztował akt rejentalny prze­pisania tytułu własności, tak, że nie pozostało mi gotówki, ale i dłu­gu prywatnego nie zrobiłem. Inwentarz przeprowadziłem z tamtej gospodarki. Po przeprowadzeniu się na nowe gospodarstwo, po­stanowiłem sobie już nie pożyczać ani grosza od nikogo, żeby jak to się mówi najgorzej było. Jednak pomimo największych oszczę­dności i najdalej idących ostrożności wprost pomimowoli robią się długi, bo produkty rolne coraz bardziej taniały i nie było, no i tem- bardziej dziś niema możności pokrywać wszystkich potrzeb i wy­datków, tak że rozmaite sumy pozostają niewpłacone na czas, czy to podatków, czy rat bankowych, czy też innych zobowiązań i przez to samo dług wzrastał, tak, że po roku jak obliczyłem (bo muszę powiedzieć, że wprowadziłem w swoim gospodarstwie rachunko­wość) już miałem tysiąc złotych długu, tak, że się nic nie poży­czało, a dług się zrobił, więc zacząłem się nad tem zastanawiać, wi­dząc, że się znajduję w rozpaczliwem położeniu. Co będzie dalej, jak tak będzie szło, a tu niema widoków ku lepszemu. Zacząłem kombinować czy nie lepiej byłoby spróbować w inny sposób prze- żyć ten kryzys, ażeby choć tej reszty majątku nie stracić, bo wszak mam przecież dzieci i mnie czeka starość. Więc' po namyśle postanowiłem gospodarstwo puścić w dzierżawę, a samemu zarabiać na utrzymanie rodziny i tak zrobiłem. Ziemię wraz z budynkiem puściłem w dzierżawę za 800 zł. rocznie płatnych zgóry. To akurat starczało na pokrycie rat i podatków. Inwentarz żywy i martwy, jak również zbiory sprzedałem i znowu oddałem, gdzie byłem co winien. Pozostało mi 1800 zł. Narazie miałem dostać posadę ogrodnika w Warszawie, a te pieniądze miałem złożyć, jako kaucję, ale ponieważ nie mogłem na termin umówiony zebrać go­tówki, tam wzięli kogo innego, ja zaś zostałem jak to się mówi na koszu, nie mając nic podobnego. Więc aby żyć z gotówki ku­piłem dozorstwo w Warszawie za 1850 zł. i od pierwszego stycznia 1929 roku wyprowadziłem się do Warszawy. Pensji tam było 125 zł. miesięcznie. Liczyłem na to, że jeszcze się gdzieś coś do tego zarobi i będzie się żyć. Jakoś zaraz w styczniu coprawda za protekcją dostałem pracę w fabryce „Rygawar” na Pradze (obuwie gumowe). Zarabiałem pięć zł. dziennie to już jedno z drugiem starczało na utrzymanie rodziny. Ale niestety wskutek małego zbytu na wyroby fabryka stanęła 12 maja i razem ze wszyst­kimi zwolniono i mnie i już żadnej roboty dostać nie mogłem, bo następował coraz większy zastój. Z dozorstwa nie mogłem wyżywić i przyodziać rodziny. Zacząłem kombinować jeszcze ,co innego i w sierpniu sprzedałem to dozorstwo a kupiłem sklep na Targówku. Na dozorstwie trochę zarobiłem, bo wziąłem 2200 zł., za sklep z urządzeniem i mieszkaniem zapłaciłem 1550 zł., za resztę gotówki wstawiłem towar i zacząłem handlować. I tak szło do pierwszego stycznia 1931 roku, wtedy mój dzierżawca zamiast mnie wpłacić 800 zł. tenuty dzierżawnej, to on mnie zawiadomił, że się wypro­wadza z mojego gospodarstwa. Narazie nie mogłem dostać innego dzierżawcy, gospodarstwo przecież nie mogło zostać bez opieki, więc zmuszony byłem sklep zlikwidować i z powrotem przepro­wadzić się na gospodarstwo, na sklepie znowu straciłem dużo pie­niędzy, bo sklepy już o 50% staniały, a prócz tego dawało się na kredyt, więc za sklep wziąłem 850 zł. i na książce zostało u ludzi około 300 zł., których do dzisiaj nie odebrałem i prawdopodobnie nie odbiorę. Po uregulowaniu podatków za sklep i kosztów prze­prowadzki pozostało mi około tysiąca zł. i z tem zacząłem na nowo gospodarować, kupiłem najpierw krowę, konia z wozem i zboża na chleb i na zasiew, ale na narzędzia rolnicze już nie starczyło, pług mi został, bo dzierżawca też nie miał pługu, więc prosił, żeby mu zostawić, bronę i wialnię to sam sobie zrobiłem i wiele innych drobiazgów ale sprężynówki i sieczkarni do dzisiaj nie mam i nie mam możności kupić.
Po powrocie z Warszawy myśląc sobie, że może ja nie umiem go­spodarować (pomimo to, że w swoim czasie dostawałem pierwsze nagrody za hodowlę inwentarza na wystawach rolniczych, jak rów­nież dostałem list pochwalny od C. T. R. i K. R. za wzorową uprawę ziemi w roku 1929), oddałem swoje gospodarstwo pod nadzór re­jonowego instruktora rolnego z Grodziska i dostosowując się do jego rad i wskazówek wspólnemi siłami staraliśmy się zwiększyć do­chody z gospodarstwa, mimo to jednak niema wprost możności i mogę śmiało powiedzieć niema dziś mądrego, ażeby mógł pokryć rozchody dochodami z gospodarstwa, czy to małorolne, czy nawet większe to z małą różnicą, bo jak większe gospodarstwo to i rozchody większe.

I znów gospodaruję, a właściwie męczę się te dwa lata na tym kawałku ziemi, dzieci mam już sześcioro, dwie córki i czterech sy­nów, najstarsza ma lat szesnaście, najmłodszy ma rok, ja z żoną to razem osiem osób do wyżywienia i przykrycia, troje chodzi do szkoły i na nich jest poważny wydatek, bo trzeba je jako tako przy­kryć i obuć, a to książki i zeszyty i wiele wiele innych wydatków domowych, bo co nam potrzeba kupić to trzeba płacić drogo, a za nasze produkty, to jest zboże, warzywo i okopowe, jak również drób bierze się grosze, a wiele jeszcze jest wypadków, jak naprzykład teraz w naszej okolicy panuje jakaś zaraza świń i drobiu i mnie w tych dniach wyzdychało całe stado gęsi, na które się liczyło, że na Boże Narodzenie się je sprzeda i coś się za nie załatwi.
Obecnie inwentarza posiadam mało bo nie mam za co kupić, mam jedną krowę, cielaka, jednego konia (a przydałoby się dwa) dwoje świń i około trzydziestu sztuk kur i kaczek, ale nie wiem, jak to długo będzie żyć, bo jak się zaraza zakradnie to trudno ją wytępić.
Otóż jak powiedziałem z dochodów jakie daje gospodarstwo trudno pokryć drobnych rozchodów na dom, a co mówić o ratach bankowych i podatkach, a prócz tego jeszcze i procenta są do re­gulowania, choć to dziś już nikt dużego procentu nie żąda, ale i ma­łego niema z czego zapłacić, dziś każdy rolnik stara się uczyć wszyst­kiego, a właściwie to go bieda uczy i robi sobie sam wszystko, do kowala jedzie z jakąś robotą, jak już sam nie może zrobić i już nijak się nie może obejść bez tego, stare kapoty wyciąga z kątów, gdzie już po kilka lat leżały i przeszywa i łata sam w domu jak może, bo nawet na krawca te parę groszy niema, buty jak się psu­ją to sam jak może zeszywa zbija gwoździami, bo nowych nie może kupić, bo i na reperację starych niema. Połowa ludności na wsi żyje przeważnie kompotem kartoflanym i to z postem, a druga połowa to sobie niby krasi, ale jak ano pół kilograma słoniny na tydzień kupuje, a swojego wieprzaka, żeby sobie ktoś zabił, jak to dawniej bywało to się wcale nie słyszy, ażeby ktoś sobie na taki zbytek po­zwolił, a co do mleka to aż przykro mówić, że to niby powiadają, że chłop na wsi to ma wszystko swoje, no i mleko też, ale niestety na wsi nikt sobie nie pozwoli zjadać, albo przynajmniej dziecko poczęstować mlekiem i nieraz, aż człowiekowi markotno, niejedna matka ze łzami w oczacli musi odmówić proszącemu dziecku tej kropli mleka, bo na sól i zapałki trzeba uzbierać, a przecież wie­czory teraz są długie, trzebaby coś zrobić, dzieci lekcję muszą od­robić więc i nafty trzeba kupić, a to wszystko takie drogie, dwa kilo soli, iy2 litra nafty i zapałki to już dwa złote na tydzień, a na te dwa złote kilo masła trzebaby sprzedać, a czy się go uzbiera czy krowy dadzą tyle?
Teraz na jesieni to jeszcze jako tako ludzie się starają co kto może wyciąga sprzedaje i chociaż niesolonego nie je, ale na przed­nówku znam w mojej okolicy (nie chcę wymieniać ich nazwiska), któ­rzy całemi tygodniami jedli bez soli, więc można sobie wyobrazić, jakiż to obraz nędzy musi być tam, gdzie już soli niema zaco kupić.
Ja ze, swoją rodziną jeszcze chwała Bogu nie jadłem bez soli, ale nieokraszone to już wiele razy.
Zabudowania moje składają się z jednego tylko budynku, to jest stodoły, w jednym sąsieku zrobione jest mieszkanie tak pro­wizorycznie i zdawało się na tymczasem, a tu jednak czas coraz trudniejszy, niema mowy o pobudowaniu domu i nie wiem jak jeszcze długo będziemy musieli marznąć w tej prowizorycznej izbie, na oborę i stajnię też do tej stodoły jest przylepiona szopa z gliny i tam się cały inwentarz mieści, smutno się przedstawia całość, bo nawet płotu niema możności postawić, bo robotę to bym sam wy­konał, ale materjał trzeba kupić, a tu niema zaco. Z narzędzi rol­niczych mam pług, bronę, pogłębiacz, radło, znacznik „jordana” do kartofli i buraków, potrzebne mi są koniecznie sprężynówka, siecz­karnia i waga, jak również przydałaby się młockarnia, kierat i siew- nik. Ziemia moja mogę powiedzieć jest w dobrej kulturze, w ostat­nich czasach poodnawiałem stare rowy i w niektórych miejscach wykopałem nowe, wykopałem również dosyć dużą sadzawkę przy domu, a glinę rozwiozłem na piasczyst^ ziemię, zastosowałem w ca- łem gospodarstwie (rozumie się podług wskazówek instruktora) odpowiedni płodozmian, czyli tak zwaną czteropolówkę, stosuję na­wozy sztuczne z bardzo dobremi skutkami, ale to wszystko dziś na niewiele się przyda.

Dzięki temu, że żona moja potrafi robić płótno samodziałowe, a córki jej w tym pomagają, więc siejemy len i kobiety same go moczą, międlą, przędą i wyrabiają płótno, wobec czego chociaż bie­lizny nam nie brak, gdyby było zaco owiec kupić to możnaby i weł- niaki robić na ubrania i skóryby były na kożuchy, bo już hodo­wałem owce w swoim czasie i wiem co one są warte w gospodar­stwie, ale choćby ze dwoje na nasienie niema zaco kupić tembar- dziej, że w tej okolicy ludzie nie chowają owiec i trzebaby po nie gdzieś jechać dalej. Ja zaś zimową porą poza młócką ręczną i in- nemi robotami codziennemi robię okna inspektowe (bo choć na małą skalę, ale jeszcze prowadzę warzywnictwo), reperuję i uzupeł­niam wszelki sprzęt w gospodarstwie, bo mogę powiedzieć, że wszystko znam potrochu, stolarstwo, ciesielstwo, ślusarstwo, kowal­stwo, a dziś się nawet nauczyłem szewctwa i krawiectwa, więc ro­boty jest zawsze dosyć, tak, że mogę powiedzieć, że zimą i latem pracuje szesnaście i osiemnaście godzin na dobę. Co do prac spo­łecznych nie chcę się juz dzisiaj niczemu udzielać, dostałem takiego zniechęcenia, że nawet aż się żyć nie chce, mimo jednak niechęci z mojej strony wybrano mnie w roku 1928 na prezesa Kasy Gmin­nej Pożyczkowo - Oszczędnościowej, gdzie pracowałem do wyjazdu do Warszawy, obecnie wybrano mnie do Rady Gromadzkiej i po­stawiono moją kandydaturę do Rady Gminnej i tu gorsza sprawa, bo nie wolno odmówić.
Co do obdłużenia mojego gospodarstwa to aż włosy dęba stają jak sobie pomyślę, bo już mam dosyć doświadczenia co to są długi, otóż w Państwowym Banku Rolnym winien jestem 5.400 zł., w Ka­sie Komunalnej w Grodzisku za drzewka 700 zł., w Kasie Gm. 400 zł. i prywatnych około 800 zł.
Procentu teraz już nie płacę większego jak jeden na miesiąc, ale i tego niema z czego pokryć, a co mówić o kapitale.
Co do leczenia w razie choroby to jak kto zachoruje to sobie i choruje, chyba, że przyjdzie jaka sąsiadka i poradzi jakoś tam znachorją zażegnanie lub coś podobnego, a już w najlepszym wy­padku, jak się ktoś trafi taki co ma trochę pojęcie o ziołach to jest tysiączniku, rumianku, mięcie i tym podobnym, a jeżeli za­choruje taki co zarabia na całą rodzinę to jest główna siła w gospo­darstwie, a choroba się przeciąga, to wtedy wyciągają ostatnią cza­sami ćwiartkę żyta, która była zachowana na chleb na Boże Naro­dzenie, lub Wielkanoc i wiezie się do miasta wraz z chorym, żyto się sprzedaje i chorego się prowadzi do lekarza, a jeżeli kogoś ząb zaboli i nie może wytrzymać, a ząb nie da się zatruć esencją octową to mu sąsiad lub ktoś z rodziny stara się go wyrwać obcęgami. Wiele, wiele jest takich rodzin co chleb pieką tylko w żniwa zaraz z nowego, a później tylko na wielkie święta to jest cztery lub pięć razy na rok, a dziecku do szkoły zamiast kawałka chleba da­je matka parę kartofli pieczonych, o cukrze to szkoda mówić, nie­którzy to jeszcze sobie pozwolą na jakieś wielkie święto kupić choć ćwierć kilo, a większość jest takich, którzy zupełnie zapomnie­li, jaki to cukier ma smak, jednem słowem źle jest na wsi, bardzo źle. A już najgorzej to jest właśnie na parcelacjach i po scaleniu gruntów, bo nikt przecież nie przewidywał, że dojdzie do tego sto­pnia co doszło i każdy zaciągał różne pożyczki byleby jaknajwiększy kawałek ziemi kupić i gdyby się nie zmieniło tylko było dziś tak, jak wtedy kiedy brał ziemię, to wszyscyby już byli bez długów, bo każdy się obliczał co może wytrzymać, a tak to jak jest, otóż w mojej, okolicy jest około pięćdziesiąt gospodarstw z parcelacji z jednego majątku i prawie wszyscy znajdują się w talach warun­kach, że np. ma dziesięć hektarów t. j. osiemnaście morgów ziemi i na niej ma 20.000 zł. długu i nawet i połowy budynków niema jakie mu są potrzebne i ma jedną krowę, najwyżej dwie, a są tacy co i jednej nie mają. Są tacy co już sprzedali i nic im nie pozo­stało, są tacy co sprzedali połowę, ale niestety i na tej drugiej po­łowie jeszcze mają więcej długu, aniżeli ziemia dziś warta, wielu jest takich, którzy już tylko na włosku wisieli, bo już komornik się niemi opiekował, ale dzięki wstrzymaniu egzekucji i licytacji przez rząd trochę narazić odetchnęli, ale na jak długo niewiadomo.
Są jednak i na wsi pewne wyjątki, którym się świetnie powodzi i w naszej okolicy jest parę takich pijawek, którzy na wyżej wy­mienionej biedzie porobili majątki, np. siedem lat temu taki pa- sorzyt miał 500 zł. gotówki i zaczął ją pożyczać na 5% później na 4% i tak potrafił temi pieniędzmi obracać, że kupił sobie kilka­naście morgów ziemi i jeszcze mają kilkanaście tysięcy złotych go-, tówki na pożyczkach, pożyczyłem i ja od jednego z nich w swoim czasie 200 zł. i płaciłem mu po pięć od sta miesięcznie, to jak po­wiedzmy dziesiątego przeszedł miesiąc, jak mu zapłaciłem ostatni procent i ja mu nie odniosłem dziesięciu zł. to na drugi dzień przy­chodzi syn owych państwa i woła, żeby mu dać dziesięć zł., ja nie mam pieniędzy, więc go proszę, mój kochany przeproś rodziców, że ja nie mogę dziś oddać, ale się postaram i wkrótce odeślę, to on najzwyczajniej siada sobie na stołku i powiada, że matka mu po­wiedziała, żeby do domu bez pieniędzy nie przychodził tylko żeby siedział, aż ja mu oddam te dziesięć zł., no i on będzie siedział, więc aby się pozbyć musiałem iść do sąsiadów pożyczyć dziesięć zł. i wyprawić go z domu, otóż tacy panowie mają dziś po kilka­naście spraw w Sądzie Rozjemczym i w dalszym ciągu kombinują jakby się dało ludzi wyzyskiwać, ale im się trochę urwało.
Przyczyną obecnego kryzysu według mojego zdania jest, to że nie mieliśmy od początku państwa polskiego normalnego pieniądza obrotowego i przechodziliśmy naji’ozmaitsze załamania czy to wzwyż czy w dół i na każdem takiem załamaniu ucierpiała pewna warstwa społeczeństwa i jeżelibyśmy przechodzili jedno załamanie to tylko by ucierpiała pewna cześć społeczeństwa toby się nie dało nawet odczuć na ogóle, ale ponieważ przechodziliśmy cały szereg takich załamań i każde załamanie uderzyło w inną część społeczeństwa przez to choć nie jednocześnie, ale szybko jedno po drugim i ucier­piało całe społeczeństwo, a najgorzej ucierpiało rolnictwo, bo w rol­nictwo właśnie było wystosowanych kilka uderzeń bardzo poważ­nych, bo w swoim czasie kiedy rolnicy jeszcze stali możliwie, a za­czął się chwiać przemysł i fabrykanci, to ci ostatni ponieważ mają związki zaczęli robić hałas i zaczęli interwenjować do rządu, rząd zaś przychylając się do ich prośby porobił pewne zarządzenia, aby przyjść z pomocą przemysłowi, ulżył im w podatkach, a przycisnął śrubę podatkową na rolników i aby obniżyć ceny na artykuły pierw­szej potrzeby to jest artykuły spożywcze licząc na to, że robotnik fabryczny wtedy będzie mógł taniej pracować w fabryce, sprowadzał zboże i tłuszcze z zagranicy konkurując na rynku krajowym z rol­nikami i zdawało się rządowi, że popierając w ten sposób prze­mysł przyjdzie krajowi z pomocą, a tymczasem to odniosło wręcz przeciwny skutek, bo rząd zadużo wprowadził do kraju produktów rolniczych, ceny na te produkty spadły do minimum, a rolnictwo przestało się opłacać, rolnik zaczął bankrutować i przestał nabywać wytwory fabryczne.
No i cóż z tego, że magazyny fabryczne zawalone są dzisiaj róż­nym wytworem fabrycznym, a niema na nie zbytu, bo główny od­biorca tych rzeczy rolnik niema pieniędzy, jest zbankrutowany i nie­prędko jeszcze będzie mógł te rzeczy kupować, a przemysł polski mo­że liczyć tylko na zbyt krajowy, bo z zagranicą nijak konkurencji nie wytrzyma, bo to co u nas kosztuje złotówkę to zagranicą zrobią za 40 groszy. A więc daleko lepiej byłby rząd polski zrobił, gdyby był więcej otoczył opieką rolników, bo Polska jako kraj rolniczy może tylko produktami rolniczemi konkurować z zagranicą, a były czasy kiedy na te produkty był dobry zbyt u naszych sąsiadów i trzeba było wtedy sprzedawać, a nie kupować i dziś nie byłoby tego ogólnego zastoju, i dziś jest źle, jest gorzej, aniżeli się spodziewają najlepsi politycy, bo najgorszą rzeczą to jest to, że społeczeństwo, a przeważnie ludność prowincjonalna zaczyna być bierną, po­pada jakby w sen letargiczny, przestaje reagować na wszystko, obojętna jest czy tam dostanie jeszcze jedno uderzenie więcej czy mniej i tu możnaby zastosować te poetyczne słowa „Niczem Sybir niczem knuty, niczem śmierć pod gradem kul, lecz najgorszy lud zatruty to jest bólem bólów ból”, boć lud nasz jest dziś chory, jest jakby zatruty, podobny jest do człowieka, który ugrzązł w trzęsawis­ku i pokąd miał siły, pokąd miał nadzieję, że się wyratuje to się rwał, starał się za wszelką cenę wyratować dobywać ostatnich sił Ucząc na to, że może ktoś mu przyjdzie z pomocą i wtedy przy małej po­mocy możnaby go stamtąd wyratować, ale kiedy już stracił siły, stracił nadzieję wszelką i wreszcie stracił przytomność to już trzeba nadzwyczajnego wysiłku, aby go wyciągnąć, bo on już przestał re­agować, w podobnym stanie właśnie znajduje się ludność wiejska, a to jest złoty lud, on cierpi i milczy i umrze, a nie będzie się skarżył, a Rząd Polski wprost nie zdaje sobie sprawy z tego jakiego to ma współprzymierzeńca w tym ludzie i słusznie się mówi, że rolnik to jest fundament kraju, a jak dobry inżynier chce budować kamie­nicę to musi wiedzieć z czego się składa fundament i jaki on jest, to jest musi go znać. Tak i rząd polski jeżeli chce budować gmach Państwa Polskiego to musi koniecznie poznać jego fundament, musi koniecznie poznać tą wieś polską, musi wiedzieć co ma a co jej brak, musi nawet wiedzieć co jej dolega co ją smuci co cieszy i z chwilą kiedy to nastąpi to będziemy spokojni o losy kraju, bo wtedy dobrobyt dla wszystkich sam przyjdzie.
Jedyną drogą do pobudzenia ludu z tej martwoty i jedyną drogą ratunku może być tylko jakiś wstrząsający i radykalny krok ku lepszemu ze strony rządu, wszystkie półśrodki mogą tylko chwi­lowo powstrzymywać ostatnią ruinę, ale radykalny środek jest tylko jeden (według mego zdania), a mianowicie, aby Rząd Polski wycofał się z handlu i aby zniósł monopole, a handel oddał w ręce pry­watnych handlowców i wytwórców (bezwarunkowo tylko polaków) a zamiast zysków jakie ma dziś z monopoli obciążyć te artykuły choćby większym podatkiem, jednak takim, aby te artykuły odrazu mogły stanieć, wtedy wyłoni się konkurencja, a handlowców w Pol­sce mamy dużo, którzy taniej będą potrafili wyprodukować te ar­tykuły, jak to dziś kosztuje Rząd, wtedy zacznie się ruch i obrót, wtedy zrównoważą się ceny artykułów rolniczych z artykułami fa- brycznemi, rolnictwo przezto zacznie się podnosić, a za rolnictwem zacznie się podnosić i przemysł, ale ta ofiara ze strony Rządu musi nastąpić szybko to jest zaraz nie zwlekając, bo może być zapóźno, bo wcześniej czy później to Rząd to zrobi wprost musi zrobić, bo tylko wtedy kraj może dobrze egzystować, jeżeli Rząd będzie pil­nował tylko rządów, a nie handlu, prócz tego i Rząd musi się za­stosować do tego przemądrego przysłowia (Pamiętaj rozchodzie żyj z dochodem w zgodzie), musi poznać w jakich warunkach znajdują się płatnicy podatkowi i co z nich można dostać to jest co oni mogą zapłacić (bo z próżnego i Salomon nie nalał), a takie wy­ciskanie ostatniego grosza to do niczego dobrego nie prowadzi, bo to się nazywa, że to się żyje tylko aby dziś nie oglądając się co będzie jutro, a przecież jutro też musimy żyć i podług dochodów zasto­sować rozchody. Trudno, źle jest w kraju, musimy cierpieć wszyscy i wszyscy spólnemi siłami wziąć się do naprawienia tego zła.
A więc jak powiedziałem tylko rząd jest w stanie zapoczątko­wać to wielkie dzieło przez natychmiastowe zniesienie monopoli, bo jak będzie zwlekał i zrobi to zapóźno to będzie źle i możte zrobić tak, jak powiada polskie przysłowie, mądry polak po szkodzie, wtedy stajnię zamknie, jak mu konia wezmą.
A więc Kochani Panowie, którzy stoicie u steru zechciejcie usły­szeć ten głos i zrozumieć go, którym woła do was dziś Polska do czynu póki nie jest jeszcze zapóźno, bo i tak zabrnęliśmy daleko
i    poprawa nie nastąpi tak prędko, bo miesięcy całych trzeba, aby kraj upadł, ale lat trzeba, aby się podniósł.
P. S. Szanowni Panowie!
Bardzo przepraszam, że może zadługa jest ta moja bazgranina, ale chcąc choć pobieżnie zobrazować mój życiorys musiałem choćby ważniejsze momenty z mego życia wpisać i może nawet lżej mi jest na sercu, że jest ktoś taki kogo zainteresował los biedującego dziś rolnika i między innemi i mój, i ja, który przy świetnej początkowo karjerze mego życia rokowałem sobie przynajmniej względny do­brobyt na starość, jeżeli jej doczekam, a jak dotąd doczekałem biedy
i    mogę powiedzieć, że dużo pieniędzy już zarobiłem w swoim ży­ciu, ale trzy czwarte tego zabrali różne pasorzyty.
Dn. 27 listopada 1933 r